JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

piątek, 28 lutego 2014

Rozdział 5



Rain


Duff raźno maszerował do klubu. Po raz drugi tego dnia mijał witryny sklepów znajdujących się na Sunset Strip. Kiedyś nawet stwierdził, że to jest chyba jago ulubiona ulica. Znał ją na pamięć. Tak często pokonywał tą sama trasę. Z jednego baru, do drugiego. Znał tu chyba wszystkich i wszystko. Teraz zastanawiał się gdzie mógł zostawić kluczyki do auta? I w ogóle kiedy je zgubił? Może ktoś je znalazł i szuka go, żeby mu je oddać...? Nieee... Gdyby ludzie oddawali znalezione kluczyki do samochodów to, to nie byłoby Los Angeles. Ciekawiło go też co porabiają Led Zeppelin. Był przekonany, że pewnie już doszli do Hellhouse. Zatrzymał się przed wejściem do The Troubadur. To było pierwsze miejsce, gdzie mógł zostawić kluczyki. Przekroczył próg i poczuł zapach dymu papierosowego pomieszany z alkoholem. Skierował się do garderoby. Akurat koncert grali Mötley Crüe. Duff po cichu wślizgnął się do pomieszczenia.
- O jaki syf! - wyrwało mu się gdy zobaczył bałagan w pomieszczeniu. Zaczął przeglądać wszystkie szafki, jakie stały w garderobie. Odrzucał na bok ubrania zespołu robiąc jeszcze większy bałagan. Zastanawiał się co by zrobił, gdyby nagle wpadł tutaj np. Nikki Sixx... Z pewnością wzięto by go za złodzieja.
- O proszę! Jaki ładny tusz do rzęs... - powiedział cicho, kiedy z kieszeni kurtki Vinc'a wypadł kosmetyk. Duff schylił się, aby go podnieść. Obejrzał w palcach i schował do własnej kieszeni. Rozglądnął się czy nikt go nie widział. Kluczyków jak na złość nigdzie nie było. Wyszedł z powrotem do ludzi. Usiadł przy wolnym stoliku, który znajdował się najbliżej i zaczął rozmyślać o tym, gdzie mógł podziać te kilka kawałków metalu, które umożliwiały mu podróżowanie samochodem. Nic konkretnego nie przychodziło mu do głowy. Zapalił papierosa i wsłuchał się w słowa piosenki.

"Too many times
Victim accusation
No, you don't have to take it like
that
A sheer, sheer heart attack
No, no no it's no realization
I never had a way with you
But I still hear you saying
Take me to the top"*

Zmrużył oczy i oparł głowę na ręce. Włosy opadły mu na dół przesłaniając twarz. Okulary przeciwsłoneczne zsunęły mu się na koniec nosa. Siedząc samotnie przy stoliku ze spuszczoną głową i papierosem wyglądał tak przygnębiająco... Podeszła do niego kelnerka. Przez chwilę wahała się czy nie położyć mu ręki na ramieniu i spróbować pocieszyć. Coś go trapiło. To oczywiste. Ostatecznie tylko cicho, ale na tyle, aby usłyszał zapytała co podać. Duff otrząsnął się z zamyślenia i spojrzał na dziewczynę. Odrzucił bujną grzywkę i poprawił palcem okulary.
- Coś podać? - ponowiła pytanie patrząc na chłopaka. Założyła za ucho niesforny kosmyk włosów i przygotowała się, aby przyjąć zmówienie.
-Nnni... Eee...To znaczy... Yyy... No, bo właściwie to trochę mi się śpieszy iii... Jack Daniels wystarczy. - wydusił chłopak podejmując spontaniczną decyzję. Może po alkoholu łatwiej będzie mu szukać?? Wyprostował się na krześle patrząc na odchodzącą kelnerkę. Powstrzymał się od zagwizdania, kiedy zobaczył jak była ubrana. Miała wysokie, wiązane do kolan glany, podkolanówki i mini spódniczkę. Chyba była nowa. Mówiła z wyraźnym angielskim akcentem. Zapewne nie pochodziła z Ameryki. Blondyn zastanawiał się, która może być godzina...? Rozglądnął się dookoła. Spojrzał na scenę. Chciałby kiedyś wyjść przed milionami ludzi i usłyszeć wiwaty, tak jak słyszeli Mötley Crüe. Pogrążył się w marzeniach. Dopiero gdy usłyszał miły głos obok informujący, że jego zamówienie zostało zrealizowane obrócił się napięcie. Podziękował wymuszonym uśmiechem i zajął się Jack'iem. Gunsi chyba się nie obrażą jak przyjdzie do domu trochę później...
- Heeeeej!! Pora rozkręcić, kurwa, tą pojebaną imprezęęęęę!!! - krzyknął Vince do mikrofonu przerywając piosenkę.

***

 Led Zeppelin szli za Guns N' Roses. W pobliżu widzieli jakąś zupełną ruderę. Zastanawiali się jak by się w takiej mieszkało. Kto tam w ogóle był w stanie przetrwać? Oni to mieli luksus. Własny samolot, a właśnie! Czemu nim tutaj nie przylecieli? Nagle Gunsi zatrzymali się, zeszli z chodnika i zaczęli przedzierać się przez wysoka trawę. Led Zeppelin zmieszali się trochę, ale podążyli za nimi. Steven zatrzymał się przed wcześniej wymienioną ruderą.
- A oto Hellhouse! - powiedział z dumą. Led Zeppelin stanęli obok siebie. Z ich min można było łatwo wyczytać, co myślą o wypowiedzi perkusisty.


- Ale, że TO? - zapytał Jimmy.
- No tak! - odparł rozentuzjazmowany Adler. Zeppelini nie wiedzieli co powiedzieć. Bynajmniej nie tego się spodziewali. Stanęli w trawie i patrzyli na to COŚ. Przychodziły im do głowy różne myśli.
- Aż tacy głupi nie jesteśmy. - powiedział po chwili Jones - Przestańcie sobie robić z nas jaja i chodźmy już do tego waszego domu, bo robi się późno, a Duff pewnie na nas czeka i się martwi. - dokończył dobitnie dumny z samego siebie, że zapamiętał imię tego wysokiego blondyna.
- Ale my sobie wcale z was nie żartujemy! - jęknął zrezygnowany Izzy. Brytyjczycy popatrzyli po sobie. Jakoś nie wierzyli chłopakom. Plant spojrzał na Slash'a pytająco, bo stwierdził, że tamten nie będzie potrafił kłamać, a gdy Hudson skinął głową na znak, że to naprawdę jest miejsce, w którym mieszkają Robert zupełnie zgłupiał. Ale teraz już uwierzył. Popatrzył na kolegów z zespołu przekazując im niemą informację. Wszyscy razem wzruszyli ramionami i skierowali się w stronę wyczekujących rockmanów. Kiedy spostrzegli oni, że tak ważna rockowa osobistość nie przeraziła się opcją mieszkania razem z nimi w Hellhouse zdecydowanie się ucieszyli. Izzy otworzył drzwi zapraszając Led Zeppelin gestem do środka.
- Czujcie się jak u siebie w domu! - powiedział z uśmiechem. Trochę obawiał się, że goście aż zbyt dosłownie potraktują jego słowa, a słyszał o tym, co Bonzo robił na motorach w hotelach, które wynajmowali na trasach, ale trudno. Tu już chyba i tak nie można było czegoś jeszcze bardziej zniszczyć. Zawsze był pozytywnie nastawiony do życia. Otworzył drzwi szerzej przepuszczając Plant'a, który szedł na końcu i zastawiając tym samym drogę Axl'owi. Raz mógł się przecież pobawić w kulturalnego człowieka. Rudy spojrzał z pogardą na rytmicznego i wyminął go uderzając z bara. No bo jak to tak stawać na drodze Axl'owi Rose? Steven zamknął drzwi.
- A gdzie wcięło Duff'a? - zapytał przekręcając klucz w zamku i upewniając się, że basisty nie ma w domu. Wszyscy zgromadzeni spojrzeli na Steven'a, a potem wzruszyli ramionami i zignorowali pytanie. Adler jeszcze chwilę stał w milczeniu wpatrując się w okno, a po chwili także wzruszył ramionami i przysiadł się do chłopaków. Teraz, dopóki jeszcze byli trzeźwi, trzeba było ustalić, gdzie każdy z nich ma spać.
- No to ja mam pomysł. - powiedział Axl. -Pokój Duff'a jest największy to Led Zeppelin będą tam spać, a McKagana wykopiemy do...Yyyy... Slash'a!
- Co kurwa!? - oburzył się Mulat krztusząc się Daniels'em. - Nie ma mowy. - powiedział ocierając usta wierzchem dłoni.
- Cicho bądź. Śpisz w pokoju z Duff'em i koniec. - poinformował Rudy. Hudson pokazał wokaliście środkowego palca i wyszedł trzaskając drzwiami. W tym czasie Axl już sprawnie przeniósł wszystkie rzeczy basisty do pokoju Saul'a. Zaprosił tam Zeppelinów i poprosił, aby się rozgościli.
- No, no. - mruknął John Jones rozglądając się po pokoju. W między czasie Rose wziął na bok Izzy'ego i szepnął mu do ucha.
- Będziesz spał ze mną na łóżku, a im trzeba skombinować te pieprzone trzy łóżka. Weź twoje i im daj, a ja pomyślę, skąd wziąć dwa pozostałe. - Stradlin kiwnął głową. - A gdyby tak Steven spał na kanapie w salonie...?
- Wiesz Axl, mam wrażenie, że to nie jest taki dobry pomysł... - ale wokalista już wypchnął z pokoju rytmicznego jego łóżko. Izzy wzruszył ramionami widząc, że nic już tutaj nie wskóra i poszedł na dół. W końcu lepiej mieć oko na Slash'a, bo nie wiadomo co on może wymyślić...Tymczasem Saul włóczył się po Sunset Strip nie wiedząc co ze sobą zrobić. Do domu nie wróci na noc, bo to by oznaczało, że będzie musiał spać z Duff'em. Niby nie ma w tym nic złego, ale Duff jest długi. Zajmie całe łóżko i Slash będzie i tak spać na podłodze.
Nagle zobaczył ich samochód. Podszedł do niego, wyjął z kieszeni kluczyki, które McKagan wepchnął mu do kieszeni przed koncertem i otworzył bagażnik. Hudson zastanowił się przez chwilę czy nie poszukać blondyna i dać mu znać, że ma kluczyki. W końcu stwierdził, że nie chce mu się szukać basisty. Wyciągnął z bagażnika gitarę, przysiadł obok na krawężniku i zaczął muskać palcami metalowe struny. Rozległy się pierwsze dźwięki "Nobody's Fault". Gitarzysta doszedł już do końca piosenki, kiedy ktoś położył mu rękę na ramieniu. Obrócił się i spojrzał w górę. Mało brakowało, a upuściłby gitarę i spadł z krawężnika, na którym siedział. Aż zaniemówił.
- Joe Perr-Perry? - zapytał wręcz pewny tego co mówi. Przynajmniej w taki sposób mógł dać upust swoim emocjom. Najpierw Led Zeppelin, teraz Joe Perry... Co za świat...? Los Angeles to jednak nienormalne miasto...
- Tak. Nieźle ci idzie. - powiedział gitarzysta i podał rękę Slash'owi. Chłopak uśmiechnął się szeroko. Taka pochwała z ust Perry'ego jest jak najdroższa nagroda.
- Z jakiego jesteś zespołu, bo cię nie kojarzę...? - zapytał Joe.
- Guns N' Roses. - odpowiedział Slash. Perry zmarszczył brwi jakby próbując coś sobie przypomnieć.
- Zaraz... - zastanowił się. - Chyba kiedyś na was byłem... Graliście w Rainbow?
- Tak.
- Aaaa! To was pamiętam! No fajnie było... Graliście wtedy cover "Mama Kin", prawda? - Mulat zaczął zastanawiać się, co może oznaczać 'wtedy'...? Ostatnio grali "Mama Kin" w Rainbow jakiś tydzień temu...
- No chyba tak... - nagle przyszła mu do głowy świetna myśl. - Zaraz wracam! - krzyknął, odłożył na chodnik gitarę i pobiegł w stronę najbliższego baru. Wpadł do środka. Ktoś grał koncert, ale chłopaka zupełnie to nie interesowało.  
"Woe to you, on earth and sea,
for the Devil sends the beast with wrath,
beacause he knows the time is short...
Let him who hath understanding reckon the number of the beast
for it is a human number,
its number, is six hundred and sixty six"**
 
Rozglądnął się. Zobaczył na jednym ze stolików to czego szukał. Sprawdził czy jego zdobycz działa. Działała. Wybiegł z baru. Zdyszany podbiegł do Perry'ego, który stał oparty o drzewo i palił papierosa czytając jakąś ulotkę o otwarciu nowej pizzerii.
- Heej... - wydyszał - Podpiszesz się..? - zapytał i podał Perry'emu gitarę i marker, który właśnie zabrał z jakiegoś baru, w którym był. Joe spojrzał na niego zdziwiony. Wziął instrument i nabazgrał na nim swój pseudonim artystyczny. Slash uśmiechnął się.
- Jesteś teraz zajęty czy masz chwilę czasu? - spytał gitarzysta prowadzący Aerosmith. Gitarzystę prowadzącego Guns N' Roses trochę zaskoczyło to pytanie.
- No... Raczej nie mam obecnie nic do roboty...
- Świetnie! Zagramy coś razem?
- Yyyy... Że ja i... Yyyy... - zastanowił się czy ma powiedzieć do niego 'pan', czy nie - pan...?
- Jaki kurwa pan!? - przerwał rozbawiony Perry - Jestem Joe Perry, ja pierdolę! Mów mi Joe!
- Slash. Właściwie Saul Hudson, ale mów mi Slash. - chłopak podał nowemu znajomemu rękę.
- No więc chodź, Slash! - Brunet posłusznie podążył za Perry'm, który przywołał go do siebie gestem. Weszli do Whisky a go go. Joe zamówił dwie butelki Daniels'a. Jedną podał Slash'owi, a drugą wziął dla siebie. Zaprosił Hudsona do garderoby. Chłopak wszedł do środka i stanął jak wryty. W garderobie znajdowali się wszyscy członkowie Aerosmith.
- O ja jebię... - mruknął Saul sam do siebie. Muzycy spojrzeli na Hudsona.
- To jest Slash. - przedstawił pozostałym Perry opierając dłoń na ramieniu Saul'a.
- Cześć. - powiedział Slash wpatrując się w rockmanów jak w obrazek.
- Ja jestem Steven Tyler! - objaśnił wesoło Tyler podchodząc do bruneta. Uścisnęli sobie ręce.
- Hej, Tom Hamilton. - powiedział następny mężczyzna wstając z podłogi.
- Joey. - przedstawił się następny. Slash czekał jeszcze na ostatniego. W końcu tamten odstawił na bok gitarę i podszedł do Hudsona.
- Brad Wihtford.
- No to chłopaki my już pójdziemy tylko weźmiemy gitary. - przerwał powitania Joe i złapał dwa pokrowce z instrumentami.
- Ale już?! - zdziwił się Tyler.
- No... Tak. - odparł obojętnie Perry. Slash milczał patrząc na swoich bohaterów
- Chodź Slash, idziemy. - i wyszedł z pomieszczenia. Hudson odwrócił się do wyjścia, ale stanął w miejscu. Zerknął za siebie przez ramię, a potem na odchodzącego Perry'ego. Nie czekając ani chwili dłużej wyciągnął z kieszeni marker i podał Brad'owi. Podsunął mu swoją gitarę z autografem drugiego gitarzysty Aerosmith.
- Dasz mi autograf? - zapytał, a Steven stojąc z boku uśmiechnął się rozbawiony całą sytuacją.
- Jasne. - blondyn podpisał się na podsuniętym Gibsonie. O dziwo wszyscy Smithci byli chętni, aby użyć markera na instrumencie. Saul wybiegł z garderoby i dogonił Perry'ego. Poszli do hotelu. Zaczęli coś wspólnie grać na gitarach.

***

Tymczasem Izzy szedł przez Sunset szukając dwóch pozostałych gitarzystów. Pierdolone Sunset Strip! Już mi dwóch gitarzystów z zespołu zajebało! Rozglądał się za kolegami. Szedł nie patrząc przed siebie, tylko na boki poszukując wzrokiem chłopaków. Szedł, szedł, szedł, szedł, szedł...
- Kurwa! - wrzasnął kiedy zderzył się z latarnią. Dość mocno. - Kto to tu do cholery jasnej stawia!? - poprawił ciemne okulary i skórzany beret. Przyjrzał się latarni. Świeciła się. To mogło oznaczać, że było późno. Bardzo późno, bo wyraźnie można było dostrzec jej światło. Zastanowiło to rytmicznego. Skoro było już tak późno to raczej te 2/5 Gunsów, które szlajają się gdzieś po Sunset na pewno, albo leżą gdzieś pijane/naćpane, albo są na jakiejś imprezie. Kiedy Izzy stał tak na samym środku chodniku zastanawiając się czy iść z powrotem do domu ("jeżeli oczywiście tę ruderę, potocznie zwaną przez jego mieszkańców „Hellhouse”, można nazwać domem"), czy dalej szukać kolegów ktoś na niego wpadł.
- Ej! Jak to łaziiii... - zatrzymał się w połowie swojej wypowiedzi, gdy zorientował się kto na niego wpadł. Złapał przechodnia za ramię, zatrzymując i krzyżując mu plany, ponieważ tamten wyraźnie się gdzieś śpieszył. - Steven Tyler? - Tyler zmierzył go spojrzeniem.
- Tak. Widziałeś może mojego gitarzystę prowadzącego, Joe Perry'ego? - zapytał z nadzieją, bo Izzy wydał mu się osobą, która może wiedzieć coś więcej o jego zgubie.
- Nie...
- Wcięło go jakieś dobre kilka godzin temu i nie daje znaków życia, a w dodatku poszedł z jakimś "Slash'em"! Jak ja go kurwa znajdę to... -  ale wokalista nie dokończył wypowiedzi, bo Izzy mu przerwał słysząc znajomy pseudonim.
- Czekaj! A jakim "Slash'em"?
- No takim, takim, noo... No takie ciemne, kręcone włosy, skórzane spodnie, koszulka KISS, gitara... - Steven wymieniał wszystko co kojarzyło mu się ze Slash'em. Stali grupką pięciu osób (wybrakowani Aerosmith i Izzy) zagradzając przejście chodnikiem.
- Spieprzajcie, śpieszy mi się. - mężczyzna odepchnął na bok Tylera rozmawiającego z Izzy'm.
- Stój! - ryknął Steven i rzucił się na chłopaka. Tamten pokazał mu fuck'a. Steven nie ustąpił i upadł razem z mężczyzną na chodnik. - Perry, kurwa, gdzie ty się podziewasz!? - Joe przyjrzał się twarzy chłopaka siedzącego obok na betonie.
- Steven, spokojnie.
- To ja już pójdę... - powiedział cicho Stradlin i oddalił się. Stwierdził, że nie ma sensu szukać kolegów. Postanowił się gdzieś przespać, a rano ponownie podjąć się poszukiwania. Skręcił do pobliskiego parku. Znalazł wygodną ławeczkę i położył się. Nogi nie zmieściły mu się na 'tymczasowym posłaniu', więc zwisały smętnie kilka centymetrów nad ziemią. Chłopak naciągnął na czoło beret i skrzyżował ręce pod głową. Po jakimś czasie udało mu się zasnąć. Ludzie omijali z dala ławeczkę, na której leżał rzekomy "pijany ćpun". Około szóstej nad ranem Izzy obudził się cały przemoczony. Mokre włosy lepiły się do bladej twarzy. Gitarzysta przetarł oczy. Zimne krople wciąż niemiłosiernie atakowały chłopaka spadając z zachmurzonego nieba. A no tak. Deszcz. Trzeba było wcześniej pomyśleć o tym, że może czasem padać i przespać się gdzieś pod dachem. Zmarznięty rockman spróbował otulić się mokrą koszulą. Podszedł do drzewa i rozpiął guziki. Wykręcił mokrą tkaninę. Wiele to nie dało, ale co tam! Z powrotem założył ubranie, starając się nim ochronić od wody. Po piętnastu minutach ciężkiego marszu dotarł do Hellhouse. Chciał wejść do środka, ale drzwi były zamknięte. Zaczął walić w nie z całej siły. Przysiadł pod ścianą i cierpliwie czekał, aż ktoś z łaski swojej raczy go wpuścić do własnego domu.
- Czego kurwa?! - w drzwiach ukazał się rudy łeb Rose'a. Rozglądał się, próbując stwierdzić, kto przerwał mu sen. Izzy podniósł się z ziemi i wszedł przez drzwi pociągając nosem. Miał podkrążone oczy i wyglądał co najmniej strasznie. Axl nie uwierzył własnym oczom. Złapał się ręką za głowę i pobiegł na górę. Tymczasem Izzy poszedł do łazienki. Ściągnął mokre ubrania i rzucił na podłogę. Kto pierwszy się o to wypierdoli i mu zacznie przeszkadzać to posprząta. Wszedł pod gorący prysznic. Odświeżony, w suchych ciuchach i w nieco lepszej formie położył się na kanapie. Naciągnął na głowę polarowy koc i zasnął. Rose stwierdził, że skoro już ktoś go obudził to nie ma po co wracać do łózka. Wygrzebał z szafy koszulkę "Led Zeppelin" i założył. Wstępnie rozczesał włosy i zszedł na dół. Rudzielec podszedł do rytmicznego. Ściągnął mu z głowy koc i przyjrzał się twarzy. Jeff jęknął i obrócił się na bok. Wokalista podniósł go i na rękach przeniósł do ich już wspólnego pokoju, na łóżko. Pobiegł na dół i poszukał resztek pizzy. Znalazł dwa kawałki. Wziął jeszcze z szafki trzy flaszki Nightrain i paczkę fajek. Zadowolony z porannego polowania wrócił do pomieszczenia, w którym spał Izzy. Zostawił mu dwa kawałki pizzy i flaszkę taniego wina. Znudzony widokiem chrapiącego przyjaciela udał się do pokoju obok, tj. do Led Zeppelin. O dziwo już nie spali. Rose uradowany tym widokiem zostawił im jedną flaszkę i zbiegł na dół. Usiadł na kanapie i zaczął oglądać MTV. Nie spodziewał się, co też takiego knują Zeppelini w swoim pokoju....
- To zrobimy tak. - John Paul Jones zabrał głos - Jak nadarzy się pierwsza-lepsza okazja to powiemy jednemu z nich, ok?
- Ale czemu niby jednemu i jak nadarzy się okazja?- nie mógł zrozumieć Jimmy. - Dlaczego nie możemy tak po prostu im wszystkim powiedzieć i wtedy oni zaczną skakać z radości i wszyscy będą szczęśliwi?!


*Mötley Crüe - Take Me On the Top
**Iron Maiden - The Number of the Beast 

piątek, 21 lutego 2014

Rozdział 4

Dla Chelle, Królowej Zamieszania, nigdy więcej tego nie rób mała! :D
(A miałam przystopować z dedykacjami. Cholera. :/) 

O pięknych snach i chlaniu


- A więc… jak gdyby nigdy nic obudziliśmy się rano… znaczy się kto się obudził, to się obudził, a nie wstał po południu i szukał jakiegoś pierdolonego buta…
- Ja wstałem wcześnie! Dobrze wiem, że ty go wyrzuciłeś na ulicę, bo jak inaczej wytłumaczyć to, że tam był!?
- No właściwie to jest kilka opcji… - wtrącił Bonham – a) mógł sam wypaść, b) mogłeś go wyrzucić, c) mogłeś go tam zostawić jak wracałeś pijany wczoraj wieczorem, d) ktoś go mógł zabrać i zostawić tam, gdzie go znalazłeś…
- Nie! Ja wiem, że ON – tu wskazał palcem na Planta – go wyrzucił!
- Nie zwracajcie na nich uwagi. – powiedział Robert wracając do swojego monologu – No więc rano wstałem, a potem zacząłem czytać magazyn, który kupiłem  i w końcu KTOŚ mi przerwał, bo próbował wysadzić nasz dom w powietrze. Zatem musiałem sprawdzić, kto to, no bo muszę wiedzieć po kim przyjąłbym spadek…
- Ej! Ja żyję! Nigdy byś nie dostał po mnie spadku! Jeszcze czego! – obruszył się Jones.
- Po kim przyjąłbym spadek… - ciągnął wokalista -  No i potem tak jakoś wyszło, że jak już udało mi się w końcu potem zasnąć to John zaczął drzeć mordę, że jedziemy do Los Angeles i w ten sposób teraz tu jesteśmy. - Plant zakończył swoją piękną przemowę i  opadł na krzesło obok niego. Jego słuchacze (tj. Gunsi)milczeli i próbowali przetworzyć w mózgu informację, co skutecznie utrudniał im spożyty wcześniej alkohol.
- A może się przedstawicie, bo wy chyba znacie nasze imiona, prawda? - pomyślał na głos Plant.
- No tak, tak, oczywiście! - powiedział Izzy - Ja nazywam się Izzy Stradlin. Tamten - wskazał na bruneta - to Slash. Obok niego, ten niski - na słowo 'niski' Steven zrobił obrażoną minę - blondyn to Popcorn, znaczy się właściwie Steven Adler, ale wszyscy używają przezwiska. A tam, nie tam, tam, o właśnie, tak tam - to jest Duff McKagan. I tutaj obok mnie to...
- Axl Rose - powiedział Axl chcąc samemu przedstawić się Led Zeppelin. Wszyscy starali się wypaść jak najlepiej przed pozostałymi. Gunsi zachowywali się po prostu jak dzieci próbując popisywać.
- A tak właściwie to fajny z was zespół. - powiedział z uznaniem Jimmy po dosyć długiej chwili ciszy - Jak się nazywacie? - zapytał z ciekawości.
- Yyyyy... - Axl oprzytomniał - Guns N' Roses - odpowiedział z dumą. Co jak co, ale jeśli chodzi o nazwę to mieli czym się pochwalić...
- Nooo... - zamyślił się gitarzysta - Ładnie... Tak ciekawie i... Tak jakby... Trochę tak słodko i miło, a jednocześnie przerażająco i strasznie... Fajny pomysł. - i uścisnął rękę Axl'a. Rose sam nie wierzył, że właśnie siedzi w pokoju i rozmawia jak starzy znajomi ze swoim idolem z dzieciństwa. Od małego uwielbiał Led Zeppelin. Zainspirowany Jimmy'm Page'm postanowił stworzyć prawdziwą grupę hard rockową, która podbije świat... Spotkanie z Page'm nawet nie było jego marzeniem, bo nie wierzył, że to w ogóle może się spełnić choćby w jego snach, a tu co? Otóż ten właśnie Page siedział teraz przed nim i potrząsał energicznie jego ręką. Chłopak modlił się w duchu, aby ten sen się jeszcze nie skończył. Pragnął pozostać w tym świecie. Nagle obraz zaczął rozmazywać mu się przed oczami. Spojrzał na Izzy'ego obok i... wszystko się nagle skończyło... Nie, nie, nie.... Tylko nie to... To nie może być koniec!!! Nieeee!!! Ktoś nim energicznie potrząsnął.
- AXXXXLLLLLL!!!!! Wstawaj dziadzie!!!! - wydarł się Duff. Tylko tego brakowało... Żeby McKagan się tu teraz wpierdolił i już zupełnie zepsuł tą okropną chwilę przebudzenia. Chłopak jeszcze nie chciał otwierać oczu. Tam było tak pięknie! Wszystko układało się po jego myśli. Nie chciał jeszcze wracać do tego okropnego, pełnego przemocy i zła świata. Nie chciał spędzić kolejnego nudnego dnia swojego nędznego życia na chlaniu z kumplami i szlajaniu się po Sunset. Zawsze tak było. Gdy tylko udało mu się wyswobodzić ze szponów zła i już myślał, że teraz będzie dalej łatwo, z górki - trafiał do jeszcze gorszego piekła. Wiedział, że nie można mieć wszystkiego. Zdawał sobie sprawę, że sam wybrał taką, a nie inną drogę życia, ale dlaczego to on musiał mieć najwięcej problemów... Czuł się jak pies, którego wszyscy usiłowali bić. W tym momencie nie miał żadnej podpory. Ciągle był ścigany przez policję. Zmuszany do życia w ukryciu... Nikogo nie obchodził. W zespole każdy walczył o przetrwanie. Często miał wrażenie, że tylko on przejmuje się pozostałymi chłopakami. Co prawda Duff też się starał. Załatwiał im koncerty. Jednak, gdy pewnego dnia wsadzili Slash'a do paki tylko on jeden, Axl Rose zapłacił za niego kaucję.
- RRRROOOOOOSSSSSEEEEEE!!!!!! Kurwa mać!!!!! - znowu Duff się darł... Czy on nie może sobie znaleźć innego zajęcia!? Axl baaaardzo powoli niechętnie uchylił powieki. Oślepiło go jasne światło. Potrząsnął głową, aby odrzucić do tyłu rudą grzywkę i tym samym cokolwiek zobaczyć. I zobaczył. Zobaczył buty Slash'a, łydki Duff'a i spodnie Izzy'ego. Podniósł wzrok wyżej. Kolana, nogi, kolana. Jeszcze wyżej. Wyrzeźbiona klata, damska koszulka, rozpięta skórzana kamizelka narzucona na białą koszulę z zakasanymi rękawami. I jeszcze wyżej. Kłaki, blond włosy, ciemne włosy i skórzany beret. Rozglądnął się dookoła i...
- O ja cię! - wykrzyknął.
- Alleluja! Axl się obudził! - głos Izzy'ego.
- Bijesz rekordy, stary! - wrzasnął Slash z sarkazmem. Axl siedział i gapił się przed siebie. Nie słuchał przyjaciół, bo miał ważniejszą sprawę. Patrzył się na Zeppelinów siedzących przed nim. A więc to nie był sen... Ucieszył się. Wstał szybko i walnął w coś głową. To chyba był Duff, bo za moment basista wydał z siebie cichy jęk. Wokalista wyminął wszystko co stało (w przypadku Stevena leżało...) na jego drodze i usiadł na krześle obok Plant'a. Pociągnął parę razy z gwinta i wszystko wróciło do normy. Przypomniał sobie co się stało i postanowił udawać niewzruszonego. Uśmiechnął się niczym Adler.
- Dobrze. To w takim razie wracając do naszej rozmowy... - zaczął Axl. Gunsi stali i patrzyli na niego z niedowierzaniem. Stwierdzili, że to było dziwne i zajęli się swoimi sprawami. Spakowali swój sprzęt i zbierali się do wyjścia.
- Ale moment... - Izzy zmarszczył czoło - To gdzie wy będziecie się podziewać? - zapytał - Nie macie gdzie spać...
- A no tak! - Axl poparł kolegę.
- No... my... - zaczął John Bonham - No... No nie. Nie mamy gdzie spać. - dokończył. Jakoś wcale nie wydawał się przejęty tym faktem. Po prostu potwierdził przypuszczenia.
- Chodźcie do nas! - wykrzyknął jak zawsze rozentuzjazmowany Steven. Z nim nie było dyskusji, a po za tym angielskim rockmanom nawet spodobał się ten pomysł. Stwierdzili, że u Gunsów w domu mogą robić co chcą, bez żadnych ograniczeń, a to było im zdecydowanie na rękę. Pokiwali głowami na znak, ze się zgadzają. Wyszli z The Troubadur i udali się za miejscowymi do ich mieszkania. Mijali różne witryny sklepów znajdujących się na Sunset Strip. Nawet podobało im się to miejsce. Właściwie to nie byli zaskoczeni, bo znali Bonham'a i wiedzieli, że ma dobry gust. Zastanawiali się jakimi przyjaciółmi okażą się członkowie nowo poznanego, wschodzącego zespołu. Byli nieźli. Ich gitarzysta rytmiczny naprawdę fajnie się ubierał. Natomiast gitarzysta prowadzący był bardzo charakterystyczny. To samo tyczyło się wokalisty. Jego głos był niewiarygodnie mocny, a przy tam sam jego właściciel zachowywał się na scenie, jakby od dawna na niej występował. Na pewno przyciągał uwagę widowni. To pewne. Prawdą było, że bazowali na odkrytych i wypróbowanych technikach, ale ratowali powoli chylący się ku upadkowi rynek prawdziwego hard rocka. Widziano w nich nadzieję. Zeppelini w głębi serca dopingowali tenże zespół. Stwierdzili, że zasługuje na sławę, nie to co inni. Denerwowało ich, że najczęściej sukces odnosili ci, którzy nie powinni. Nie pokazywali nic, co mogłoby być naprawdę dobre, a i tak szalał na ich punkcie cały świat. Takich osób było mnóstwo. Zajmowali miejsce, które mogliby zapełnić zdecydowanie bardziej utalentowani. Czasem oni sami zastanawiali się, jakim cudem teraz znajdują się tutaj, na szczycie, wielbieni przez wszystkich dookoła? Doskonale pamiętali recenzje swojej pierwszej płyty. Ludzie ich znienawidzili. Oni sami czuli się wtedy okropnie.Teraz wszystko się zmieniło. Proszono ich o autografy. Wielbiono i podziwiano. Doceniono starania. W  tym momencie szli za tą piątką rockmanów, która pewnie stawiała stopy na ziemi. Wyobrażali sobie, jak kiedyś w przyszłości odwołają swój koncert, bo ich kariera dobiegnie końca, a zamiast nich na scenie staną Guns N' Roses. Szli ulicą w milczeniu. No bo po co rozmawiać. Taka rozmowa to nie rozmowa. 'Rozmową' można nazwać pogawędkę przy piwie z kumplami, a nie takie  bezsensowne zdania wymienione podczas spaceru. Ogólnie rozmowę można podzielić na dwie grupy. Rozmowa poważna i rozmowa swobodna. Poważna to taka, kiedy pije się z kieliszków. Swobodna - kiedy wszyscy piją bezpośrednio z gwinta i z jednej flaszki. Taaakkk... I to to jest rozmowa... - z takim przekonaniem Led Zeppelin wytrwali, aż do teraz kiedy szli z Gunsami do Hellhouse.
- Ja pierdolę! - krzyknął nagle Duff. Zatrzymał się natychmiastowo tak, że pewna kobieta przejeżdżająca obok na rowerze musiała ostro skręcić, aby nie wpaść na McKagan'a. Wszyscy mężczyźni raptownie stanęli i rozglądnęli się dookoła, aby zobaczyć co tak zaniepokoiło Żyrafę. Nie zauważyli nic, co mogłoby być przyczyną zachowania blondyna. Zerknęli na niego pytająco.
- Zostawiliśmy samochód przed klubem! - wyjaśnił zrezygnowany. Gunsów oświeciło.
- No tak! - wykrzyknął Slash przypominając sobie ich podróż na koncert. Uśmiechnął się sam do siebie na to wspomnienie.
- I co zrobimy? - zapytał Duff.
- To ty pójdziesz po samochód i przyjedziesz do domu, a my już pójdziemy pieszo, bo mamy nie daleko. - powiedział Izzy.
- Czemu ja?!
- Bo ty się skapnąłeś, debilu! - odpyskował Steven i poleciał przed siebie w stronę Hellhouse. Zrezygnowany McKagan ruszył z powrotem do Troubadur.
___________________________________________
I jeżeli chcecie wiedzieć czy któryś z wątków to fikcja, czy prawda - pytajcie w komentarzach! ;)


sobota, 15 lutego 2014

Rozdział 3


Z dedykacją dla Reverie i Estranged , przez których opowiadania nie mogę spać spokojnie. xD

O gwiazdach rock'a i szkle


Led Zeppelin wytoczyli się z samolotu. Plant chwiał się na nogach, a Johnowie nabijali się z jakiejś stewardessy. Jimmy był obrażony na cały świat, że kazano mu opuści pokład i w tak brutalny sposób przerwano mu sen. Co jak co, ale Jones miał naprawdę ciężką rękę… A na dodatek Bonham chciał za wszelką cenę zwrócić na siebie uwagę tej miłej pani, która poprosiła wszystkich, aby wysiedli. Tak bardzo przechylił się przez siedzenie, że spadł wprost na Page’a, który podskoczył zdenerwowany pomysłem swojego basista. Ciągle nie mógł uwierzyć, że tamten mógł tak po prostu go uderzyć! I to w twarz! No jak on śmiał!? Znali się tyle lat… Nagrali tyle wspaniałych piosenek… Chłopcy wysiedli z samolotu. Plant wzniósł ręce do nieba, aby trochę pogwiazdorzyć i aby rozprostować kości. Jimmy od razu się rozpromienił kiedy oślepiło go ciepłe, wiosenne słońce. Chłopcy czuli się jak wielcy gwiazdorzy. Zaczęli iść w taki sposób, aby zwrócić na siebie uwagę. Już po chwili zaczęto im robić zdjęcia.

  
  
Johnowie byli zachwyceni miastem. Podobnie jak Plant i Page. Szli ulicami w poszukiwaniu jakiejś atrakcji tj. dobrego koncertu lub fajnie wyglądającego baru, aby się napić.
- Hej! A może tam! – powiedział perkusista wskazując palcem na budynek o nazwie „Troubador”.
- Dobra! Chodźmy! – zgodzili się pozostali. W klubie jakiś dopiero wschodzący zespół grał koncert. „Nawet są nieźli” – przemknęło przez myśl Jimmy’emu. Zeppelini usiedli przy jednym z jeszcze wolnych stolików i zamówili coś mocniejszego. Śmiali się i rozmawiali. Nagle zamilkli słysząc początek ich własnej piosenki. Bynajmniej nie granej przez nich. Popatrzyli na siebie zdziwieni i odwrócili swoje śliczne główki w stronę zespołu grającego na scenie. Wokalista z marchewkowymi włosami nieźle popisywał się na scenie śpiewając  „You’re Time is Gonna Come”. Zespół ukłonił się, pożegnał z widownią i zszedł ze sceny za kulisy. Byli wykończeni i ledwo kontaktowali. Nic dziwnego. Przecież podczas koncertu między nimi przewijały się różne butelki i napoje… Zeppelini wstali od stołu i skierowali się w stronę kulis. Brutalnie wepchnęli się do pomieszczenia ignorując niejaką ‘ochronę’ w postaci grubego faceta siedzącego z butelką piwa i czytającego codzienną gazetę. Spojrzeli na muzyków. Jeden z nich, blondynek z uśmiechem, tylko na nich zerknął i zajął się swoimi narkotykami. Mulat, któremu ledwo wystawał papieros zza włosów pakował gitarę do pokrowca. Wysoki blondyn siedział na schodach z twarzą ukrytą w dłoniach. Przybysze trochę się zmieszali. Pewność siebie natomiast wróciła do nich gdy usłyszeli dźwięk tłuczonego szkła. Spojrzeli w prawo, bo z tamtej strony dobiegł ów odgłos. Stali tam rudy wokalista i szatyn z włosami do ramion. Mięli oczy szeroko otwarte, podobnie jak usta. Butelka, która rozbiła się na podłodze chyba należała do ciemnowłosego, ponieważ tan cały czas trzymał rękę przed sobą tak jakby ściskał niewidzialną butelkę za szyjkę.
- L-le-led  Z-zzep-zeppelin??! – wykrztusił rudy. Patrzył z niedowierzaniem na muzyków. Pozostali członkowie zespołu też odwrócili (lub podnieśli) głowy, aby spojrzeć w ich stronę. Jak gdyby nagle wytrzeźwieli… Przerwali wszystkie swoje dotychczasowe zajęcia i przybrali podobny wyraz twarzy co tamten rudzielec i szatyn. BRZDĘĘĘK!! Kolejne butelka upadła na podłogę. Ta jednak należała tym razem do gitarzysty z niezłym buszem na głowie. Chłopaków z wyżej wymienionego zespołu cała ta sytuacja bardzo rozbawiła. Jeszcze nigdy nikt nie był tak zaskoczony ich widokiem. Poczuli się dumni i sławni.
- No tak. To my. – powiedział spokojnie Jimmy. Zeppelini przybrali obojętny wyraz twarzy, aby pokazać, że to nic dziwnego i nie mają pojęcia, dlaczego tych pięciu facetów stojących razem z nimi w garderobie jest tak zaszokowanych… W środku tak naprawdę byli niezmiernie podnieceni. Natomiast piątka chłopców niedowierzającym własnym oczom czuła coś trochę innego. Byli radośni i zaskoczeni. W środku każdy z nich bił się z własnymi myślami. W końcu Slash odważył się odezwać. Wprawdzie powiedział to bardzo cicho, ale jednak.
- Skąd się tu wzięliście?
- Co tu robicie? Po co przyszliście? Czemu akurat do nas? – miejscowi rockmani bombardowali zespół pytaniami – Na jakiej trasie jesteście? Czemu przyszliście do Troubador? Czemu weszliście do naszej garderoby? Jesteście w interesach?... – zadawanie pytań prawdopodobnie nigdy by się nie skończyło gdyby nie Plant.
- Dosyć! – wykrzyknął i wszyscy umilkli –Zacznijmy od początku…- kontynuował swoją wypowiedź, a pozostali uważnie go słuchali. 
_____________________________________________

No więc mam nadzieję, że teraz już Tina nie będziesz narzekać, że się mało dzieje. 
Trzeci rozdział jeszcze jest krótki, ale już po nim są dłuższe, więc spokojnie. 
Dodatkowo pojawiła się nowa zakładka (Bohaterowie) gdzieś tam na górze. I mam jeszcze jedną informację:

Od autora: 

KILKA SŁÓW SPROSTOWANIA
- czyli coś dla ciekawych i zorientowanych, jeżeli chodzi o Led Zeppelin i Guns N' Roses (dyskografia, ważne daty).

Więc akcja toczy się w Los Angeles, w Kalifornii, w Stanach Zjednoczonych. Mamy (i tu obawiam się czy zrozumiecie, bo jest to dość zagmatwane...) rok 1987. Guns N' Roses jeszcze nie wydali "Appetite for Destruction". Natomiast Led Zeppelin są w roku 1971. Właśnie wydano ich trzeci album studyjny "Led Zeppelin III". Jednak ja biorę pod uwagę datę: 1987. Czyli np. płyty "Led Zeppelin IV" jeszcze nie wydano, ale wydano już "Heven and Hell" Black Sabbath (1980). Chodzi mi o to, że tylko Led Zeppelin zostali w roku 1971, a wszyscy pozostali są już w roku 1987. No i mamy koniec marca, jeżeli kogoś to interesuje. To chyba na tyle. Gdyby ktoś jeszcze czegoś nie rozumiał to piszcie w komentarzach, a ja wyjaśnię. ;)

piątek, 7 lutego 2014

Rozdział 2

Ten rozdział dedykuję Ignis Passions ♥ i Carrie Perry ♥, bez których ten blog pewnie nigdy by nie powstał... 
I jeszcze Dżej Page, bo... bo lubi niespodzianki i ma takie śliczne zdjęcie profilowe, na którym widnieje jeden z głównych bohaterów...xD 

I w tym rozdziale pojawi się drugi zespół, który także będzie głównym bohaterem tego opowiadania.

O stairway to heaven i haighway to hell


-Robert! Gdzie jest mój drugi but!? – krzyknął Jimmy.
- Co mnie to obchodzi!?
- Pytam się gdzie jest, a nie czy cię to obchodzi!
- Nie wiem gdzie są twoje ciuchy, twoje buty, twoja wódka i twój mózg! Wysil się i poszukaj! Pewnie znowu wyrzuciłeś przez okno, bo ‘myślałeś, że to Roberta’ – powiedział wokalista przy ostatnich kilku słowach naśladując głos Jimmy’ego – Tak, słyszałam co ostatnio mówiłeś. – dodał po chwili z naciskiem – i powiem ci jeszcze, że może i jesteś najstarszy, ale najgłupszy! Poszukaj! To TWÓJ but! – podkreślił wyraźnie słowo ‘twój’. Zapewne kontynuowałby swoją wypowiedź, gdyby nie krzyk chłopaka przerywającego brutalnie ten jakże mądry monolog.
- Kurwa! Nie pierdol mi tu teraz o szukaniu, tylko mi go oddaj!
- Ja ci go nie zabrałem! Ostatnią rzeczą jaką widziałem, która należała do ciebie to twoje gacie gdzieś w środku miasta!
- Że co?! Jak to moje… - niestety brunet nie zdążył dokończyć swojej wypowiedzi, ponieważ zagłuszył ją głośny huk gdzieś w okolicach salonu. Potem usłyszeli jeszcze stłumiony śmiech John’a Jones’a i szept John’a Bonhama. Jimmy wyskoczył z pokoju w spodniach i jednym bucie machając dziko trzymaną w dłoni koszulką. Robert na chwilę odłożył na bok swój magazyn i trochę przerażony oraz niepewny powoli udał się za jednobutym do miejsca, z którego dochodził dźwięk. Page wywarzył nogą drzwi (oczywiście tą, na której miał buta), a one odleciały na przeciwległą ścianę. Co jak co, ale kopnąć to on potrafił. Inna sprawa, iż drzwi same zapewne już niedługo wypadłyby z zawiasów. Plant jak gdyby nigdy nic, ze stoickim spokojem wyminął gitarzystę i zajrzał do środka pokoju.
- Nosz ja pierdzielę… - mruknął zrezygnowany spoglądając na rozchlapaną po całym pokoju colę i rozbite okno. John Jones i John Bonham siedzieli przy ścianie i patrzyli na nich z rozbawieniem. Jimmy stwierdził, że nic się nie stało i poszedł poszukać swojego buta. Natomiast Plant skierował się do sypialni. Tam rozwalił się na łóżku i tak już zasnął. W między czasie John Johnes i Bonzo śmiali się tarzając po podłodze.
- O ja cię! John, to było coś! – wykrzyknął blondyn spoglądając w sufit i krzyżując ręce na piersiach.
- No! – powiedział perkusista przewracając się na podłodze, tak aby spojrzeć na przyjaciela.
- John? – zapytał po chwili milczenia basista – A gdybyś jutro miał umrzeć to co byś jeszcze dzisiaj zrobił?
- Hmm… - mruknął Bonham marszcząc czoło – Wiesz, chyba bym sobie kupił bilet na samolot do Los Angeles i poleciał!
- Świetnie! Zbieraj się! Wychodzimy! – przyjaciele wstali z podłogi, wzięli najpotrzebniejsze przedmioty i krzyknęli, że lecą do Stanów, do Miasta Aniołów. Jimmy i Robert wytoczyli się z pokoi i wszyscy razem opuścili dom. Dotarli na lotnisko i o dziwo, udało im się kupić bilety na samolot, który wylatywał za godzinę! Chyba otrzymali te bilety tylko dlatego, że za kasą siedziała bardzo ładna brunetka w koszulce Led Zeppelin… Zeppelini czekali. Rozdali kilka autografów (specjalny dla tej miłej pani, która dała im bilety) i niszcząc (przez przypadek!) stojącego w pobliżu kwiatka dotrwali do momentu, kiedy mogli wsiąść do samolotu. Page i Jones usiedli obok siebie, a naprzeciwko nich, w rzędzie obok, miejsca zajęli  Plant i Bonham.
- Ja siedzę przy oknie! – wykrzyknął Jimmy wbiegając na pokład. Pozostali nie protestowali. Kiedy już wszyscy pasażerowie zajęli miejsca samolot wzbił się w powietrze. Po kilkudziesięciu minutach chłopcy zaczęli się nudzić. Plant czesał włosy po raz setny wpatrując się w ten sam artykuł magazynu ‘Rolling Stones’. Zastanawiał się, kiedy znudzi mu się patrzenie na samego siebie z resztą zespołu widniejących na zdjęciu obok tekstu. Perkusista siedzący obok spoglądał w przestrzeń wystukując na kolanie rytm piosenki „Friends”. Miał na uszach słuchawki i podziwiał dzieło własnego zespołu. Jimmy coś zawzięcie pisał na kartce i od czasu do czasu pytał Roberta czy mu się podoba.
- Ej, Blondi!
- Nie nazywaj mnie tak cioto!
- Robert? – zapytał zniecierpliwiony gitarzysta.
- Słucham? – odpowiedział chłopak zdecydowanie milszym tonem.
- Może być tak: “When she gets there she knows, if the stores are all closed  with a word she can get what she came for. Ooh, ooh, and she's buying a stairway to heaven.”* ?
- No może… - jak mi się nie spodoba to i tak zaśpiewam inaczej.
Chłopcy siedzieli i czekali. Robert z nudów zaczął piłować paznokcie. Siedział zamyślony i nieobecny. Nikomu to nie przeszkadzało. Bonham sączył drinka, którego przyniosła mu dziewczyna siedząca gdzieś obok. Miała długie ciemne włosy, mini spódniczkę, podkolanówki i glany wiązane aż do kolan (hahah! Ignis! xD Natchnęłaś mnie! <przyp. aut.>). Perkusista chciał ją zagadnąć, ale ona tylko podała mu napój, uśmiechnęła się ciepło i wróciła na miejsce. Była idealna na kelnerkę. Zrobiło się już późno. Robert i John przeglądali menu w poszukiwaniu ciekawych ofert innych drinków niż te, które już wypili. Jones rozczesywał palcami splątane włosy wpatrując się w obraz za oknem, a Jimmy najzwyczajniej w świecie spał. Basista w końcu wyciągnął z kieszeni pomiętą kartkę papieru i pożyczył  (czytaj: zabrał) od Jimmy’ego długopis. Zaczął grać z samym sobą w kółko i krzyżyk (No co? Co w tym dziwnego?).

* * *
 Slash siedział w swoim pokoju zachwycając się swoją zdobyczą, gdy ktoś nagle mu przeszkodził. Gitarzysta powoli schował swoje ‘kochanie’ do pudła i podszedł do drzwi. Ktoś zdecydowanie się niecierpliwił, bo walił w te drzwi z taką siłą, że aż framuga się trzęsła. Ostrożnie przekręcił klucz w zamku i …
- KURWA MAĆ! – wrzasnął kiedy drzwi otworzyły się z impetem uderzając go z całej siły w twarz – Ty pierdolony chuju! Co żeś narobił skurwysynie!? – nakręcał się Mulat. Axl stał w progu i wydawało się, że zaraz zabije Hudsona wzrokiem. Slash właściwie też miał taką minę. Ocierał ręką krew cieknącą mu z nosa i przeciętej wargi.
- Od, kurwa, piętnastu minut walę w te pierdolone drzwi i wydzieram się jak pedał, a ty co!? Nawet nie raczysz otworzyć, pojebie! Za chwilę mamy koncert! Rusz dupę i spierdalamy!- Rose był w furii. Wykrzykiwał słowa zawzięcie gestykulując przy tym rękami. Gitarzysta stał piorunując go wzrokiem. Dopiero do pokoju wpadł Izzy i rozkazał Sulowi wziąć gitarę, a następnie przyjść do samochodu, natomiast Axl’a siłą wyprowadził z pokoju. Steven i Duff już na nich czekali. Milczeli i obserwowali całe zamieszanie. Po chwili na dół zbiegł Slash z gitarą. Włożył ją do bagażnika i wsiadł do samochodu. Duff ruszył z piskiem opon do The Troubador. Wszyscy myśleli o tym samym. Axl i Slash bardzo często się kłócili, jednak mimo wszystko nie było to tak przerażające. Targały nimi emocje. Nawet, kiedy z radia zaczęły dobiegać pierwsze dźwięki „Rats In the cellar” gitarzysta prowadzący uderzył z całej siły w przycisk wyłączający urządzenie. Duff siedzący obok, aż podskoczył i zdrowo przypierdolił głową w dach samochodu. Jechał szybko co jakiś czas spoglądając na chłopaka siedzącego obok.  Szczerze współczuł Steven’owi, że tamten musi siedzieć obok Axl’a. Zapowiadał się niezły koncert, nie ma co… Po kilku przejechanych metrach Duff nie wytrzymał. Włożył do radia kasetę i włączył.
- Hej! Chłopaki! Dawać! Śpiewamy! No dalej! - zachęcał blondyn. Spojrzał w lusterko, aby zobaczyć jak na tę propozycję zareagowali Steven, Axl i Izzy. Slash skrzyżował ręce na piersiach i wymownie przewrócił oczami przesłoniętymi ciemnymi szkłami okularów. Zaczął cichutko nucić pod nosem tekst piosenki. Zapalił papierosa, zaciągnął się dwa razy dymem i zaśpiewał najgłośniej jak potrafił. Steven otworzył puszkę piwa i zaczął wybijać ręką rytm śpiewając z Bon'em Scott'em. Izzy dołączył się do Popcorn'a i szturchnął w ramię Axl'a. Chłopak zmarszczył gniewnie brwi i spojrzał ze złością na przyjaciela. Rytmicznemu jak zawsze ciepły i przyjazny uśmiech nie schodził z twarzy. W końcu Rose uległ i zanucił cicho, by następnie dołączyć do kolegów ze swoim potężnym głosem. Basista jechał szybko. Podgłośnił radio. Nie zwracał uwagi na czerwone światła i ograniczenia prędkości w terenie zabudowanym. Chłopcy otwarli szyby w samochodzie. Ciepłe promienie słońca ogrzewały wnętrze pojazdu, a oni śpiewali:

"I'm on the highway to hell
On the highway to hell
Highway to hell
I'm on the highway to hell..."**

*Led Zeppelin - Stairway to heaven
** AC/DC - Highway to Hell
__________________________________________________

 Jak zazwyczaj czekam na szczere komentarze! xD Myślę, że już wiecie, jakie dwa zespoły będą głównymi bohaterami "Welcome to the jungle & Dazed and Confused". W najbliższym czasie postaram się ogarnąć bohaterów. Nie chciałam tego robić wcześniej, bo byście znali wszystkie ważniejsze postacie występujące w opowiadaniu... :) I jeszcze trzeci rozdział będzie taki krótki, a potem już tylko dłuższe. No... Przynajmniej postaram się, aby tak było.
               

wtorek, 4 lutego 2014

Urodziny: Axl Rose & Duff McKagan! ♥

Z dedykacją dla Duff'a i Axl'a. 
(Wiem, że nigdy tego nie przeczytają, ale nie mogłąm się powstrzymać... xD)

Wiem, że dziś powinniśmy się cieszyć z powodu urodzin Duff'a i Axl'a, ale ja się jednak powstrzymam, ponieważ wydarzyła się okropna rzecz. Otóż 30 stycznia 2014 zespół Mötley Crüe ♥ podpisał dokument, który mówił o tym, że już nigdy nie maja prawa zagrać na scenie. Kończą karierę. Dokument zacznie obowiązywać od 2015, kiedy to zespół ostatecznie zakończy trasą pożegnalną. Więc Tina, tak, umieram...(odpowiedź na Twojego gmaila) Nie wiem jak dla Was, ale dla mnie to okropna wiadomość...

No ale niech będzie, cieszmy się z powodu 52 urodzin Axl'a Rose i 50 urodzin Duff'a McKagan'a!




Duff spał w swoim pokoju. Właśnie spacerował po pięknej łące, na której wygrzewali się Sex Pistols. Rozmawiał z Sid’em Vicious’em, gdy nagle usłyszał głośny huk. Wszystko zniknęło, a miejsce tego pięknego snu zajął Slash. Duff wyobraził go sobie dostosowując wyraz twarzy do tej jaki pewnie teraz gościła na twarzy tego prawdziwego Slash’a. Z dołu słychać było tylko przekleństwa wykrzykiwane przez gitarzystę. Duff niechętnie obrócił się na bok i naciągnął kołdrę na głowę. Spowodowało to odsłonięcie stóp, ponieważ okrycie już tam nie sięgało. Tak to jest być takim wysokim… Chłopak się tym zbytnio nie przejął. Poruszył palcami stóp i podciągnął nogi, aby ukryć stopy przed światłem dziennym. Leżał tak nieruchomy i myślał. Próbował sobie przypomnieć, co się wczoraj działo, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Chyba, że policzymy zamglone strzępki obrazów, z których i tak nie można nic wywnioskować. Miał jakieś dziwne wrażenie, że wczoraj wydarzyło się coś ważnego, co miał zapamiętać… Tylko co to mogło być? Jego umysł przestał rejestrować informacje około godziny drugiej w nocy. Teraz leżał tu bezruchu ukrywając się przed promieniami słońca wpadającymi do pokoju. Niby było to nikłe światło, ale za to jasne. A wszyscy wiedzą, że gdy ma się naprawdę ostrego kaca wszystkie bodźce przeszkadzają niemiłosiernie. Tak więc basista leżał na łóżku zatykając rękami uszy, aby nie słyszeć okropnie nieprzyjemnych krzyków z dołu. Usłyszał brzdęk. Chyba spadła komuś patelnia… Po około trzydziestu minutach zsunął kołdrę z twarzy. Zorientował się, że leży na krawędzi łóżka i chwila moment, a dozna niezbyt miłego spotkania z zimną podłogą. Przesunął się na środek. Postanowił, że jak szybko zerwie z siebie kołdrę to nie będzie to tak nie fajne jakby miał ją powoli zsuwać. Odczekał więc chwilę, złapał za brzeg materiału i… Szarpnął! Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że zaplątał się w nią i spadł razem nią na ziemię. Próbował wydostać się ze środka, co okazało się o wiele trudniejsze, niż przewidywał. Po piętnastu minutach ciężkiej walki w końcu wyswobodził się ze szponów okropnego materiału. Usiadł na ziemi i zapalił papierosa. Wypuścił obłok dymu i poniósł się do pozycji stojącej. Chwiejnym krokiem podszedł do okna i otworzył je na oścież.
- Kurwa! – krzyknął gdy uderzył go zimny wiatr. Zamknął szybko z hukiem okno i obrócił się w stronę drzwi. Postanowił wreszcie zająć się swoim bólem głowy. Oparł dłoń na klamce i przypomniał sobie, że może wypadałoby się ogarnąć po wczorajszym wieczorze. Otworzył szafę i wygrzebał z samego dołu koszulkę Aerosmith, a do tego dżinsy z dziurami. Przeczesał palcami włosy, założył ciemne rayban’y i podszedł ponownie do drzwi. Złapał za klamkę, rutynowo nacisnął ją w dół. Drzwi ani drgnęły. Spróbował jeszcze raz. Nic. Zdziwiło go to. Odszedł par kroków do tyłu i przyjrzał się zamkowi. Miał cholernego kaca, a jakiś pedał robił sobie z niego żarty. Ktoś zamknął go w jego własnym pokoju! Duff zrezygnował z walki z drzwiami. Zbliżył się do nich ostatni raz i z całej siły kopnął.

- AAAUUAUUAUUUUUUUU...!!!! - krzyknął kiedy poczuł okropny ból w stopie. - pierdolone, zjebane, kurwa, do dupy drzwi... - mruknął ze złością. usiadł na podłodze i zapalił papierosa. A może jednak gdzieś tu miał aspirynę...? Podniósł się powoli i utykając na nogę dotarł do szafki na przeciwko. Zajrzał do środka. Pusto, kurwa, pusto! Zatrzasnął drzwiczki mebla, a wtedy na ziemię spadło upragnione lekarstwo. Chłopak nawet nie miał czasu zastanowić się gdzie też mogło ono się znajdować. Porwał je z podłogi i natychmiast połknął tabletkę. Nawet gdyby chciał to nie miał w czym jej rozpuścić, chyba, że wziąć pod uwagę Nightrain, którego było pełno w całym pokoju. Tylko, że to raczej nie byłby dobry pomysł, aby mieszać aspirynę z tanim winem. Po dwudziestu minutach ból głowy ustąpił. Basista zdecydował zaspokoić jako taki głód narkotykowy. Sięgnął do szuflady obok łóżka i wyciągnął z niej dwa napełnione woreczki. Jeden położył na prawej dłoni, a drugi na lewej.
- Heroina czy kokaina!? Oto jest pytanie! - powiedział sam do siebie. Tak, to był bardzo trudny dylemat. W końcu wybrał i to i to, ponieważ nie potrafił się zdecydować.

W tym samym czasie...

Axl szedł Sunset Strip  do miejsca, w którym umówił się z Kurt'em Cobain'em. Skręcił do Rainbow i rozejrzał się za przyjacielem. Zobaczył go przywołującego gestem do stolika, który zajął. Rose spokojnie podszedł i usiadł. Kurt podał mu zamówionego wcześniej drinka.
- Axl, już tak długo się znamy. - zaczął wokalista, a Rudy trochę się speszył na te słowa. To nie było w stylu Kurt'a. - Może sam nie wiesz, ale dzisiaj masz urodziny, to znaczy jutro, ale mniejsza... - Aaaaa!! Axl'a oświeciło. No tak. Uśmiechnął się miło.
- Więc ja, jako zajebisty kumpel postanowiłem coś dla ciebie przygotować. Masz! -  powiedział podając Axl'owi niedokładnie zapakowany prezent. Rose aż się wzruszył. Jakie to miłe...
- Aach.. Dzieki, to miło z twojej strony, że pamiętałeś...- powiedział chłopak.
- Ja i bym zapomniał?! - mogli poudawać, że Cobain przez te wszystkie lata zawsze pamiętał.
- Więc wiesz co? Trzeba to oblać! - krzyknął wokalista Nirvany. Usłyszeli go wszyscy w barze.
- Co oblać?- zaciekawił się ktoś z przebywających w klubie.
- A no to, że obecny tutaj Axl Rose ma jutro urodziny, ale oblejemy to dzisiaj! - krzyknął Kurt - Ja stawiam! - ta wiadomość wywołała okrzyki radości. Wszyscy zaczęli śpiewać Happy Birthday. Axl stał za łzami w oczach. Ubrał ciemne okulary, aby nikt nie widział jego łez szczęścia. Nawet w Rainbow świętowano jego urodziny, a w Hellhouse?

W Hellhouse...

- Nieee!!! - jęknął Izzy, kiedy po raz szósty z rzędu spadł olbrzymi napis 'Happy Birthday Axl & Duff!'.
- Ja mam tego, kurwa, dosyć! - krzyknął Slash - Idę po wiertarkę! - i poszedł depcząc przy okazji bibułowy łańcuch. który mieli powiesić na schodach. Steven nie tracił dobrego humoru. Pisał coś zawzięcie na kartce. Po kilku minutach wrócił Slash.
- Stradlin! Dawaj mi to! - krzyknął Hudson. Izzy podał mu tkaninę. Saul Złapał ją palcami i za pomocą wiertarki nareszcie zamontował na ścianie. Tak samo zrobił z drugim końcem. Zadowolony ze swojego dzieła zszedł z drabiny, na której stał.
- A tort!? -  zapytał Steven.
- Właśnie! - wykrzyknęli na raz Izzy i Slash.
- Stawiasz piwo! - powiedział ucieszony ze zwycięstwa Saul.
- Awhahwwwwhww... - zazgrzytał rytmiczny - Lepiej już chodźmy po tort...
- I po moje piwo. - powiedział Hudson biorąc kurtkę.

Po około czterech godzinach...

Axl chwiejnym krokiem wyszedł z baru. Skierował się w stronę domu. Ale właściwie to co on opijał? A walić... Ważne, że pił! Jakimś cudem dotarł do drzwi Hellhouse. Chciał je otworzyć, ale potknął się przed progiem i wpadł na nie. Rose próbował się podnieść. Nagle drzwi otwarły się szeroko i sześć rąk wciągnęło go szybko do środka. Wewnątrz było ciemno. Wokalista próbował określić swoje położenie, ale nie zdążył, bo rozbłysły światła. Duff uradowany, że ktoś wypuścił go z pokoju zbiegł na dół i stanął jak wryty. Przed nim rozciągał się pokój przystrojony jak tylko najładniej potrafili Izzy, Slash i Popcorn. Na środku, na stole stał ogromny tort. Gunsi zaczęli śpiewać coś na kształt Happy Birthday.
- O ja cię! Ale czad! - wrzasnął pijany Axl.
- No to kroimy! - krzyknął Duff i rzucił się na tort.
- A zaraz będziemy pić! - poinformował Popcorn.
- Nieeeee!!!... - jęknął Rose.

 


 
 

 


 
I Wam chłopcy życzę, abyście jeszcze kiedyś reaktywowali Guns N' Roses w starym składzie, abyście wydali mnóstwo wspaniałych płyt i abyście przyjechali do Polski, a najlepiej na wakacje do mnie... ;D