JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

piątek, 27 maja 2016

Rozdział 33

 

You Could Be Mine


Robert Plant objął pokój pełnym dezaprobaty spojrzeniem i z rytmicznym stukotem obcasów udał się na piętro, idąc jak modelka na wybiegu. Steven popatrzył na Izzy'ego, potem na resztę i powlókł się, aby podnieść drzwi. Sam nie wiedział czemu to właściwie zrobił.  Wstawił je w zawiasy i wyprostował się, opirając ręce na biodrach. To nie było w jego stylu tak przejmować się ich domem i drzwiami. To chyba jakiś syndrom gospodarza domu czy coś. Pokiwał głową ze zrozumieniem, przyciągając zainteresowane spojrzenie zaskoczonego Duffa. Rzucił na niego okiem i uśmiechnął się szeroko. Potrząsnął grzywą i otworzył drzwi, wychodząc z domu. Trzasnął z rozmachem i poszedł. McKagan uniósł brwi. Steven trzasnął, a drzwi nadal siedząc w zawiasach? Kurwa. Ten to jest serio jakimś magicznym człowiekiem.
- Musimy porozmawiać -  zadecydowała stanowczym tonem Pani Isbell.
- Chyba nie mamy o czym - Izzy był nieugięty.
- Jeff! Mamy. Może zaprosisz mnie do jakiegoś stołu? - zganiła go, wciąż próbując bezowocnie uczyć dobrych manier.
Izzy pokręcił niezadowolony głową i od niechcenia machnął na stół. Pani Isbell już nie liczyła na to, że ktokolwiek odsunie jej krzesło i zrobiła to sama. Popatrzyła groźnie na syna i wskazała mu miejsce obok siebie. Stradlin trochę się wahał, ale ostatecznie zrezygnowany opadł ciężko na drewniane krzesło. Rzucił krótkie spojrzenie matce, nie odzywając się słowem.
- No więc? - zaczęła pretensjonalnie.
Izzy wzruszył ramionami.
- Jeffrey. Wyjechałeś bez uprzedzenia, nie podając żadnej informacji, gdzie się udajesz i co? Nic nie mówisz?!
- Nie mam nic do powiedzenia. Poza tym mówiłem, że wyjeżdżam.
- Odcinasz się od rodziny i przyjeżdżasz do Los Angeles i co? Imprezujesz sobie w najlepsze?! Jak ty się zachowujesz?! Zupełnie nieodpowiedzialnie! Z resztą,  czego ja się spodziewałam?!
- I teraz mi będziesz prawić kazania?! Phi.
- Mogłeś sobie ułożyć życie, a ty co? Ćpasz, pijesz i nic nie robisz poza tym! Pięknie!
 Izzy przewrócił oczami.
- Skąd niby masz pieniądze na te używki? Może to wszystko jest kradzione?
- Gram w zespole.
- Och, doprawdy? I co tam robicie?
- Gramy?
- Też mi coś! No to sobie pracę znalazłeś!
- Co ty do tego masz? - zbuntował się Izzy. - Wyobraź sobie, że jesteśmy w trakcie nagrywania płyty!
- No nie wierzę! I że to niby jest ten twój zespół? - spytała, mierząc Axla wzrokiem. - Naprawdę Bill, że ty to się nie dziwię, ale że w to wszytko wciągasz mojego syna...
- Mamo! Axl jest moim kumplem i nie masz prawa tak do niego mówić! Kurwa! - zakończył dobitnie, na co Pani Isbell zrobiła oburzoną minę.
- Zacznij się wyrażać!
- I wiesz co? Tak, Axl gra ze mną w tym zespole! Gdybym sam nie chciał tu być to bym nie był! Nie wciągaj w twoje problemy Axla.
- Axla?
- Bill - Axl, to to samo - wyjaśnił. - To znaczy niezupełnie, ale w sensie Bill zmienił imię na "Axl".
- Jeffrey!
- Izzy - poprawił automatycznie.
- Izzy? Bill, ekhm... Axl już cię do tego stopnia zgorszył, że też zmieniłeś imię jak on?
- Nie tylko imię! - wyszczerzył się złośliwie. - I nie zgorszył mnie! - zreflektował się.
- Właśnie widzę jak cię nie zgorszył...
- MAMO! Przestań, co? Nie wiem po co tu przyjechałaś, ja pierdolę - prychnął - nie wiem czego się spodziewałaś po jakiejkolwiek rozmowie ze mną, ale niech to będzie jasno i wyraźnie powiedziane, ja pierdolę, NIGDZIE NIE WYJEŻDŻAM. Tu mam prace i karierę i chuj czy ci się to podoba i co tym myślisz!
- Nie klnij!!!
- A właśnie kurwa mać będę!
- Jeeeeffrey!
- Co? - burknął.
- Czy ty raz w życiu nie możesz myśleć racjonalnie?! Zespół to nie jest  praca! Mógłbyś pomyśleć o przyszłości! Nie wiem jak wygląda wasza kariera i nie wiadomo co jeszcze, ale nawet jeśli teraz macie jakiś okres powodzenia, to zaraz możesz stracić wszystko i zostać z niczym! To takie zupełnie w twoim stylu! Nie rób sobie nadziei! Znajdź jakieś porządne zajęcie, za które dobrze płacą!
- Ha! Ty nawet nie wiesz jak dobrze płacą za bycie gwiazdą rocka!
- Ale ty nią nie jesteś, więc nie masz pieniędzy, a lepiej, żebyś je czym prędzej miał! I lepiej, żebyś je miał stale!
- Czy ty mi znowu coś zarzucasz? Może nie jestem jakimś arabskim szejkiem, ale nie narzekam! Mam tyle, ile potrzebuję, kurwa!
- JEFF! Czy ty się słyszysz? Nie ma mowy! Wracasz do Lafayette!
- Nie! Nie! Mówię, że nie! Za dużo starań włożyłem w wyrwanie się stamtąd, żeby teraz z własnej woli wracać! Nie ma mowy!
- Nie wierzę.
Pani Isbell już szykowała się na długą psychologiczną rozmowę, kiedy przerwało jej coś najmniej oczekiwanego. Szatyn, uprzedzając swojego asystenta, otworzył sobie silnym kopniakiem. I w tym momencie drzwi wystrzeliły z zawiasów i uderzyły w przeciwną ścianę, przewracając się następnie na podłogę i lądując tam z kolejnym hukiem. Do środka wszedł Alice Cooper z wzniesionymi rękami. Jego asystent przewrócił oczami i powlókł się, aby wrócić drzwi na miejsce. Wszyscy spojrzeli na Alice'a. Wpatrywali się w niego w milczeniu z otwartymi z wrażenia ustami. Nie wiedzieli a) co tutaj robi rockmen b) skąd się wziął c) czego może chcieć. Wyglądało to głupkowato. Zastanawiali się czy powinni mieć pretensje, że ktoś (nawet jeśli jest Alicem Cooperem) ot tak wybija im drzwi z zawiasów, bez pukania ani nic? A może powinni ciepło go przywitać? Ugościć? Zaproponować puszkę Diet Coke? A może grzecznie poinformować go, że chętniej spotkają się kiedy indziej? Wokalista w żadnym stopniu nie przejął się dziwną reakcją. Był gdzieś daleko w Coop World... Jego asystent męczył się z drzwiami. Izzy nawet mógłby mu powiedzieć, że nic z tego nie będzie i może to zostawić jak jest, ale... W sumie po co? Jego problem. Chyba za coś mu Alice płaci, nie? Niech się chłopina trochę pomęczy. A poza tym frajda patrzeć jak się denerwuje, że drzwi cały czas wciąż wypadają. Alice zauważył mamę Izzy'ego. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów.
- A to kto, Jeff? - spytała pełna pretensji.
Alice chyba nie zrobił na niej dobrego wrażenia.
- Kolejny twój nawiedzony kolega, co? - zapytała szyderczo, rzucając Alice'owi potępiające, pełne odrazy spojrzenie.
Izzy westchnął i ukrył twarz w dłoniach, licząc swoje sześć strun w gitarze, potem progi, potem markery na gryfie, rysy na korpusie... Alice stanął sobie pośrodku pokoju i skrzyżował ręce na piersiach. Z zainteresowaniem obserwował scenę.
- Kim JA jestem? Ja jestem Alice Cooper.
Axl przełknął ślinę. Zastanawiał się, co jeszcze może się wydarzyć..? Znowu nie ogarniał co się dzieje, a do tego czuł się bardziej sfrustrowany tym faktem niż zdenerwowany. To z kolei wprawiało go w histerię, która zaczynała prowadzić do paniki. To nie mógł być dobry objaw. Rose uświadamiał sobie to wszytko i rozszerzał swoje sztucznie niebieskie oczy w niedowierzaniu. Czuł, że zaraz dostanie jakiś tików nerwowych, więc zacisnął dłonie w pięści, aby nie zacząć wyrywać sobie rudych kłaków.
- O! Alice! - zawołał Plant, schodząc po schodach w szlafroku.
- Och, Robert! - powiedział Alice z uśmiechem i podszedł do niego. - Dawno się nie widzieliśmy! Co słychać? - uścisnęli sobie ręce.
- A to co ma znaczyć, Jeff? Tylko mi nie mów, że to twój chłopak, bo to już będzie zdecydowanie za wiele...
- Maaamoo! Nie jestem homoseksualistą!
- No kiedyś myślałam, że nie jesteś chuliganem, ćpunem, alkoholikiem i że jesteś w miarę porządnym dzieckiem, ale widocznie...
- Mamo!
Plant wziął z lodówki ananasa i szukał noża.
- O, daj spokój, mam coś po rękę - powiedział Alice i podał mu składane nóż, który wyjął z kieszeni kurtki.
Pogrążeni w konwersacji zaczęli wchodzić po schodach na piętro, nie zwracając uwagi na nikogo. Axl i Slash śledzili ich wzrokiem. Robert plant miał na sobie szlafrok i trzymał pod rękę ananasa, rozmawiając w tym czasie z Alicem Cooperem, idąc schodami w ICH Hellhouse. Oh men, it just sounds too cool... Asystent Alice'a założył wreszcie drzwi i rzucił się za wspinającą po schodach dwójką, kiedy znów... wypadły z hukiem. Facet obejrzał się za siebie.
- Kurwa!
- Hej! - krzyknął z góry Alice. - Już rozmawialiśmy o przeklinaniu! Słyszałem!
- Jeff! Spójrz tylko na siebie! - znów zaczęła pani Isbell.  Stradlin wymownie przewrócił oczami, bo obserwowanie tej dziwnej sceny, wydającej się tak nierealną było naprawdę wciągające. Zdecydowanie lepsze niż słuchanie wywodów o tym, jak zniszczył sobie życie...
- Do czego się doprowadziłeś? Mogłeś znaleźć dobrą pracę, a ty co? Szlajasz się z ćpunami po Los Angeles "szukając sławy" - powiedziała sarkastycznie. - Niewiarygodne! Dobrze, że w porę tu przyjechałam! Możesz mi wytłumaczyć, kim byli tamci dwaj szarpidruci?
- Szarpidruci? Mamoo!! To był Alice Cooper i Robert Plant.
- Och, świetnie. Dokładnie kim byli!
- Dokładnie? To co? Mam ci podać ich drugie imiona, datę urodzenia, miesięczne zarobki, adres zamieszkania, wiek i imiona rodziców?!
- No mógłbyś.
Izzy westchnął ciężko zrezygnowany. Jak tak się nad tym zastanowić to nie znałby odpowiedzi na żadne z pytań, które wymienił. Co on wiedział o tych ludziach? Znał ich twórczość, może nawet podziwiał, wiedział jak się nazywają, a przynajmniej pod jakim nazwiskiem występują. Jedynie podejrzewał ile mogą zarabiać. A mimo to czuł, że w jakiś sposób ci ludzie to jego rodzina. Że są bliżsi niż wszyscy inni. Była pomiędzy nimi jakaś nić porozumienia, jakieś połączenie.
- No? - wyrwała go z przemyśleń matka, czekając na odpowiedź.
Stradlin wziął wdech i zaczął powoli tłumaczyć:
- Z Alicem Cooperem, legendą lat 70', będziemy nagrywać utwór i supportować go na jego trasie, a Robert Plant, wokalista legendarnego zespołu Led Zeppelin, mieszka u nas, z kolegami, od pewnego czasu.
- Mieszka?
- No tak.
- Jak mam to rozumieć?
- Ale co rozumieć?
- Co tu się dzieje w nocy? Skąd mam to wiedzieć?
- Co?! Mamooo!!! O czym ty w ogóle mówisz? - jak on nienawidził tych podtekstów.
- Ohohoho...! W nocy to tu się dużo dzieje szczególnie w nocy z piątku na sobotę, bo... - Slash zamilkł, kiedy Axl i Izzy zmrozili go wzrokiem.
- No właśnie wczoraj widziałam!
- Jak to? - burknął kpiąco Izzy.
Niby jak mogła widzieć? Musiałby tu by..yy...ć.
- Byłam - Stradlina zmroziło. Co tez takiego mogła zobaczyć?!
- I podobało się? - spytał Slash.
- Nie. Co tutaj się w ogóle działo?! Co za jakieś orgie sobie urządzacie!
- Hej! Jak w starożytnym Rzymie! - bronił się Hudson.
- No pięknie! PIĘKNIE! PO PROSTU CUDOWNIE! NIESAMOWICIE! ZAISTE! WSPANIAŁY TRYB ŻYCIA! GENIALNA ZABAWA!
- Dobra, wyluzuj, uspokój się... - prychnął Saul.
Asystent sprawdził czy drzwi się dobrze trzymają i skierował się prędko w stronę schodów. Nagle ktoś otworzył je i znów wypadły z zawiasów. Asystent złapał je, zanim uderzyły o podłogę. W progu stał zdziwiony Joe Perry.
- O, dziękuję ci, miły człowieku - powiedział i poklepał go po ramieniu. - Dzień dobry - mruknął i zaciągnął się papierosem.
Slash poderwał się z miejsca i wskazał Joe'mu drogę na piętro.
- I co jeszcze? Tak każdy może sobie tu wejść? Ot tak z ulicy? Na ładne macie tu towarzystwo!
- To był Joe Perry z Aerosmith... - mruknął pod nosem Izz.
Na domiar złego właśnie wszedł Steven z dziewczyną.
- Och, kotku... - mruczał jej do ucha.
- Steve... - zachichotała.
Adler pocałował ją w policzek, nawet nie patrząc na asystenta mocującego się z drzwiami. Tamten tym czasem, doszedł do wniosku, że lepiej, jeśli wstawi je już otwarte na oścież, to wtedy nikt ich nie będzie dotykał.
- O, dzieeeń doobryy!! - przywitał się Steven.
Poszli na piętro. Aż strach pomyśleć co tam się teraz działo. Było tam niezłe zbiorowisko: Alice i Robert, Slash i Joe, Steven i Stacy... W każdym razie teraz drzwi były otwarte, więc z ulicy widać było wnętrze domu, a i przebywający w środku widzieli ulicę.
- To jest absurdalne! - powiedziała Pani Isbell - Jeff! Jak ty możesz tu mieszkać? Wracasz do Indiany!
- Nie! - sprzeciwił się Stradlin. - Jestem dorosły! Nie zmusisz mnie, mamo!
- Jesteś moim synem i jako rodzic mogę ci o nakazać! Szlaban na wychodzenie z domu!
- Mamo mam trochę więcej lat niż ci się wydaje! Jestem dorosły! Zostaję tu! Czy ci się to podoba czy nie! - spojrzała mu groźnie w oczy. - JEEEFFFF!!!!
Izzy opamiętał się, przyjął swoją typową postawę. Dotarło do niego, jak ta kobieta strasznie wpływa na jego zachowanie. To było przerażające. A tyle razy obiecywał sobie, że nigdy w życiu nie da się zmanipulować i nie podda urokowi żadnej kobiety. Chociaż tutaj chyba nie urok przeświadczył o jego zachowaniu. Wzruszył obojętnie ramionami. Pani Isbell z uwagą i matczyną troską obserwowała, malujący się na jego twarzy grymas.
- Wracasz do Indiany.
- Nie!
Axl lekko uniósł kącik ust w rozbawieniu. Jacyż oni byli do siebie podobni... Ten sam upór i niemal taka sama nuta chłodnego tonu. Śmieszne to trochę. Jakby Izzy kłócił się z Izzy'm. 
- Jeff!
- Nie jestem Jeff. Mam na imię Izzy!
- To, że zmienisz imię nie znaczy, że zmienisz osobowość! A ja wiem, że Jeffrey Isbell nie pociągnie długo takiego życia, bo jego natura jest zupełnie inna! Nie zniesie na dłuższą metę takiego zgiełku! NIE PRZERYWAJ! W tym śmiesznym zespole jedynie się zaćpasz i zapijesz! I co? I ty to lubisz, tak? Tak?! Nie wmawiaj tego sam sobie! Nie lubisz, nigdy nie lubiłeś, gdy za dużo osób się tobą intresuje! Zdecydowanie lepiej dla ciebie, jeśli w końcu przestaniesz sam sobie zaprzeczać i, SŁUCHAJ I NIE PRZERYWAJ, i wrócisz do Lafayette! I to jest prawda!
- NO TO NIECH JEFFREY WRACA, ALE IZZY ZOSTAJE! - odpyskował i naciągając na głowę skórzany beret wyszedł.
- ISBEL!! Dziecko! Ty jesteś niemalże aspołeczny! I chcesz zostać gwiazdą?! Żeby wszędzie cię gnębiły pseudo-fanki?!
- A co ty wiesz o pseudo-faknach?!
Axl siedział przy stole i zaczynał się czuć, jakby oglądał mecz tenisa. Od tego przenoszenia wzroku z Izzy'ego na Panią Isbell zaczynał go boleć kark. Ale tak czy inaczej kłótnia Izzich była niezwykle ciekawa (o wiele ciekawsza niż mecz tenisa...).
- Jeff! - zająknęła się.
- NIE WRACAM NIGDZIE! DO ŻADNEGO INNEGO KOMPROMISU NIE DOJDZEMY, WIĘC MOŻECIE WSZYSCY WYPIERDALAĆ! TU SĄ DRZWI!! - machnął energicznie, nawet zbyt energicznie, w stronę wyjścia.
Pani Isbell wstała. Zmierzyła go zirytowanym spojrzeniem. Zacisnęła ręce na torebce i patrzyła na niego lodowatym wzrokiem.
- Jeffrey'u Isbell. Zostajesz oficjalnie, przy świadkach, wydziedziczony z rodu Isbellów.
Pewym krokiem skierowała się do drzwi. Axl zagwizdał. Duff, stojący do tej pory z boku i nie ingerujący w bieg wydarzeń, stanął obok Izzy'ego.
- ŚWIETNIE KURWA! O NICZYM INNYM NIE MARZYŁEM! ŚWIETNIE! JA PIERDOLĘ, WYDZIEDZICZ MNIE, PEWNIE! CO TO DLA CIEBIE! A kurwa... - machnął ręką zrezygnowany.
- Nie przejmuj się, stary.
Duff poklepał go po ramieniu.
- Mogło być gorzej. Przynajmniej nie zostawiła ci na głowie młodszego rodzeństwa do opieki.
Izzy popatrzył na niego podejrzliwie, a McKagan tylko pokiwał głową z troską.
- Ty jesteś kurwa pojebany - skwitował Izzy, strącając dłoń basisty z ramienia.