JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

sobota, 31 maja 2014

John Bonham, kochani!


Dziś mamy urodziny John'a Bonham'a, inaczej zwanego "Bonzem" -  perkusisty Led Zeppelin! 

Urodził się 31 maja 1948 roku w Redditch, w Wielkiej Brytani. Zmarł 25 września 1980 roku w Clewer, w Wielkiej Brytani. [*]

 


Jimmy tak przypadkiem się załapał... ;P










 Jacy roześmiani! ^^



[*] Tutaj (powyżej) macie więcej informacji! Kto zrozumie, ten zrozumie. 

 

Go też uczcimy, jak Izz'a! ;P

środa, 28 maja 2014

The Versatile Blogger Award


Estranged, Madeleine Campbell i Chihiro  nominowały mnie do wyżej wspomnianej nagrody. Zaskoczyłyście mnie! ;)

Tutaj są zasady:

1. Trzeba podziękować nominującemu blogerowi u niego na blogu.
2. Pokazać nagrodę Versatile Blogger Award.
3. Ujawnić siedem faktów o sobie.
4. Nominować 15 blogów. (?? Zawsze było 7...)
5. Poinformować o fakcie nominowania autorów blogów.

No to jedziemy:

Zgodnie z tradycją wstawię ten obrazek.
1. Nienawidzę ludzi, którzy ubierają się jak metale (skóra, glany, koszulki z zespołami), zachowują się jak metale (chodzą na koncerty, rysują loga swoich "ulubionych" zespołów gdzie tylko się da) i uważają się za metale (twierdzą, że słuchają metalu czy rock'a) , a NIMI NIE SĄ!!!!!
2. Zawsze chciałam  być mężczyzną. Odkąd tylko pamiętam pasjonowały mnie ćwieki, skóry, glany itp. Może to dlatego, że kiedy byłam jeszcze bardzo malutka tata usypiał mnie na zmianę przy Black Sabbath, Uriah Heep i skokach narciarskich...?
3. Rysuję moich idoli tylko dlatego, aby w taki, a nie inny sposób wyrazić mój szacunek dla nich.
4. Kolekcjonuję ołówki.
5. Kilka dni temu wpadłam na pomysł robienia sobie okładek na zeszyty. W efekcie czego teraz zeszyt do muzyki, matematyki i plastyki ma na okładce Queen. :P
6. Kocham siedzieć przed komputerem i bawić się na wszystkich dostępnych mi programach graficznych. Ewentualnie przeglądać zdjęcia muzyków. Potem na podstawie niektórych z tych obrazków tworzę rozdziały. XD
7. Wierzę, że moje istnienie nie jest bez sensu. Wierze, że mogę zmienić świat. Niektórzy zazdroszczą mi optymizmu z tego powodu - niektórzy się ze mnie śmieją.


Nominuję (ułożyłam nazwy autorów w kolejności alfabetycznej, żeby nie było, że ktoś jest wyżej umieszczony, bo jest lepszy, albo bo go bardziej lubię - nic bardziej mylnego!):

1. ABC
2. Carrie Perry
3. Chelle
4. Dżej Page
5. Estranged
6. Fever
7. Ignis Passionis
8. Lise-Lotte
9. Pierniczek Yolo
10. Reverie.
11. Rocky Hudson
12. Rose
13. Stephanie
14. THE DESTROYER
15. Tina.


I (hehe... XD) wstawię tutaj kilka fajnych gifów, bo - wybaczcie - wszędzie muszę wepchnąć Queen i robię to i dalej będę robić! (starałam się to poukładać chronologicznie)



 

 





Rozdział nie jest gotowy. Mam w wersjach roboczych jakieś skrawki, ale nie wiem czy będę w stanie stworzyć z nich cały rozdział.

poniedziałek, 19 maja 2014

:C


Jako godna następczyni Chelle Królowej Zamieszania pragnę poinformować wszystkich, którzy czytali moją informację pod 14 rozdziałem, że zostaje unieważniona. :( Z powodu nieważnego paszportu (termin był do 30 kwietnia br.) nigdzie nie jadę. Przepraszam za zamieszanie. Sama już nie wiem, gdzie ja w takim razie znajdę natchnienie. Głupio by mi było, gdybym nie dokończyła mojego opowiadania, ale nie chce go dalej prowadzić, jeżeli jego przyszłość będzie tak marna, na jaką na razie się zapowiada. Nie wiem, kiedy pojawi się następny rozdział. Notkę o John'ie Bonham'ie opublikuję 31.05. i poinformuję Was o publikacji.
Jeszcze raz przepraszam za niepotrzebne zamieszanie. Mi jest bardzo przykro z powodu całej sytuacji. A najbardziej przykro jest mi z powodu pieniędzy, których raczej już nie odzyskam, a wierzcie mi, starczyłoby na ok. 5 biletów na Aerosmith, na Impact...(podaję tak przykładowo, żebyście mniej więcej mięli pojęcie, o co mi chodziło)
Rozdział 14 i 15 znajduje się poniżej - przewijajcie.

~Wasza Roxy/Killer Queen/Lady Evil

P. s. Przepraszam Estranged za opóźnienie ze skomentowaniem 4 rozdziału opowiadania o Metallice (swoją drogą jeszcze tego nie zrobiłam...). Wybacz, mam nadzieję, że po przeczytaniu tego wyżej zrozumiesz. ♥

sobota, 17 maja 2014

Rozdział 15


JAKBY KTOŚ NIE ZAUWAŻYŁ - PRZEWIJAJCIE NA DÓŁ, POWINIEN TAM BYĆ ROZDZIAŁ 14!!

Madness


Gunsi siedzieli w garderobie, przygotowując się do koncertu. No... Znaczy, powinni się przygotowywać do koncertu, ale jak na razie trwała miedzy nimi zacięta kłótnia.
- No i co ja mam, kurwa mać, ubrać, skoro ten chuj wziął moją koszulkę?! - darł się Axl biegając po całym pokoju i oskarżając byle kogo, byle co. Tak po prostu miał. Wciąż ktoś musiał być winny. Nie ważne z jakiego powodu. Po prostu musiał być z kimś skłócony.
- Weź się, Rose, do cholery ogarnij. - powiedział Slash i szturchnął go w ramię.
- Ja ci nic skurwielu nie zabrałem! - wypierał się McKagan.
- Nie zabrałeś?! Myślisz, że jestem ślepy?! A ty się odpierdol, Hudson i nie wpierdalaj się, w nie swoje sprawy!!
- Ale to była moja koszulka! - kłócił się.
- Twoja?! TWOJA?! No chyba ci odjebało!
- Izzy... - powiedział Slash zwracając się do ustawiającego na stoliku kreskę białego proszku szatyna. - Widziałeś moja gitarę? Ale wiesz, nie tą, tylko tamtą drugą... - Już przestał zawracać sobie głowę chorymi problemami Rose'a.
- Ale, że tą? - zapytał Stradlin, nachylając się nad stołem.
- Nie, tą inną...
- Aha, tego Gibsona?
- No, ale nie tego, tylko tamtego.
- Aaaaaa... To zostawiłeś go w domu.
- Jak to?! - jęknął brunet wyrzucając ręce do góry. Niestety przypadkiem oberwał Axl, co jeszcze bardziej go zdenerwowało.
- Chcesz się bić?! - krzyknął odważnie wokalista.
- Ja?! - zapytał na wpół przerażony, na wpół oszołomiony całą sytuacją Saul.
- Tak, ty!
- Axl, cholera, weź się ogarnij. - jęknął znudzony Steven. I kiedy Rudy obrócił się do Popcorn'a, rzucając mu rozwścieczone spojrzenie i wysyczał lodowatym tonem "Coś ty powiedział?!", do garderoby zaglądnął jeden z technicznych.
- Chłopaki, za pięć minut wchodzicie! - poinformował i szybko się wycofał w obawie o swoje życie. Pięć minut minęło aż zbyt prędko. Axl zdążył objaśnić, że odchodzi z zespołu, tłumacząc, że z takimi dupkami, to on nie będzie grał! Po kilku podobnych szopkach zmuszeni byli wyjść na scenę.
- Pierdolę to wszytko i was wszystkich! - zbuntował się Rudy i wyszedł na scenę z nagim torsem. Widownia powitała ich wiwatami i piskami. Zaczęli grać. Po kawałkach, takich jak "Welcome To The Jungle", "You're Crazy" i obowiązkowym "Think About You" napięcie między członkami zespołu trochę opadło. Niestety nie na długo. "Out Ta Get Me" zaczęło się dość spokojnie. Axl śpiewał jak zawsze, Slash grał jak zawsze, Izzy uderzał w struny, trzymając w ręce papierosa, jak zawsze, Steven wybijał rytm, tak jak zawsze, Duff przechadzał się po scenie tak jak zawsze... nic nowego. Odwieczny (no może nie zupełnie) rytuał nie został zaburzony, dopóki nie zaczęła się solówka. W połowie popisu Hudson'a Axl postanowił przebiec się po scenie. Gotowy zaśpiewać w połowie solo "Lemme see ya cry" zaczął biec na drugi koniec sceny. Slash nadal, grał i grał...  Rozpędził się i nagle o mały włos nie wywróciłby się na scenie. Zaplątał się w jeden z rozwiniętych kabli i ledwo utrzymał równowagę.
- NO CO JEST, KURWA??! - krzyknął Hudson odrywając gwałtownie ręce od trzymanej gitary, jakby nagle poparzyła go w palce, kiedy zorientował się, że Axl wyszarpnął z jego instrumentu kabel, którym był podłączony do głośnika. Znów rozpętało się piekło. Rose obraził się na resztę zespołu i objaśniając pozostałym, że on idzie do domu. W rezultacie Gunsi powlekli się za nim szurając nogami i nie biorąc udziału w planowanym wywiadzie.

***

Robert wpadł zaaferowany do pokoju. Wszyscy już na niego czekali. Siedzieli w jednym rządku, każdy na osobnym krześle. Jimmy palił papierosa, Bonzo założył nogę na nogę i patrzył przez uchylone okno, a John siedział z rękami skrzyżowanymi na piersi patrząc ze zdziwieniem na Plant'a. Wokalista kazał im przyjść "w celu omówienia pewnej ważnej sprawy", jak to ujął. Tak więc wszyscy grzecznie przyszli i zajęli miejsca. Czuli się trochę dziwnie siedząc na trzech krzesłach ustawionych na środku pokoju, w równym rządku.
- Witajcie kochani! - przywitał się blondyn. - Zaczniemy od sprawdzenia obecności. Proszę, mówcie "obecny" lub "nie obecny", dobrze? Miło, że się rozumiemy. - uśmiechnął się otwierając pognieciony zeszyt w czerwonej okładce. - Czytam po kolei. Bonham John?
- Obecny. - mruknął Bonzo.
- Jones John Paul?
- Obecny.
- Page Jimmy? - cisza. - Page Jimmy? - ponowił pytanie.
- Nie obecny. - mruknął gitarzysta. Plant spojrzał na niego groźnie.
- Pytam po raz ostatni: Page Jimmy?
- Obecny. - odpowiedział brunet.
- To świetnie, wszyscy są. - ucieszył się Robert. - Zapewne zastanawiacie się, dlaczego prosiłem żebyście...
- Kazałem... - rzucił Jimmy odwracając wzrok.
- PROSIŁEM żebyście przyszli. Ale tak na początek. Jeżeli ktoś chce coś powiedzieć podnosi rękę do góry, rozumiemy się? Jasne.- Zeppelini wymienili między sobą zdziwione spojrzenia. - Tak więc. Niedawno mięliśmy zrobić próbę, ale jak już wszyscy wiemy, nie udało nam się, bo KTOŚ nie przyszedł.
- I kto to mówi. - prychnął Page czując się (i w istocie będąc) oskarżonym.
-  Dlatego też... - Plant kontynuował - ...postanowiłem zwołać to zebranie. Mam tutaj taką ładną tabelkę... - wyciągnął z torby kartkę z bloku A3 z rozrysowaną tabelą. - Objaśnię wam wszystko. - zaoferował - Tak więc tutaj na górze są rozpisane dni tygodnia. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela. A tutaj, pionowo, są godziny. Od pierwszej w nocy do dwudziestej czwartej. Pewnie zastanawiacie się, po co to napisałem? A no po to, żebyśmy wybrali jeden dzień tygodnia i godzinę, kiedy będziemy regularnie spotykać się na próbach. - muzycy wymienili zaskoczone spojrzenia. Jimmy zgasił papierosa.
- Alee... - Jones uniósł jedną brew.
- Jeżeli chcesz coś powiedzieć - podnieś rękę. - Plant przerwał koledzy wypowiedź. John zrezygnował. - Ja osobiście proponuję spotkania w soboty. Co wy na to?
- Sobota to weekend. Odpada. - wypowiedział się Page.
- Nie możesz pracować w weekend? - zdziwił się Plant.
- Nie.
- To kiedy możesz? - zapytał sarkastycznie.
- Poniedziałek to początek tygodnia - jeszcze się nie rozkręcimy po wolnym. Wtorek. No już będzie lepiej, ale ciągle nie idealnie. Środa - środek tygodnia to będziemy zmęczeni pracą. - Bonham mruknął niemalże niesłyszalnie: "Ty i tak nie pracujesz." na co Page obrzucił go oburzonym spojrzeniem , które mówiło samo za siebie, że nie zgadza się z opinią kolegi - Czwartek to już będziemy bardzo wymęczeni i będziemy już tylko marzyć o weekendzie. Piątek to już jest prawie weekend, więc każdy chce tylko przeżyć te ostatnie kilka godzin w pracy. Sobota no to już mówiłem, a niedziela to jest dzień święty! - dokończył z powagą. Plant popatrzył na niego z niedowierzaniem.
- Mam rozumieć, że z całego naszego grona to TY jestes najbardziej zapracowany, tak? A po za tym nie podniosłeś ręki, więc...
- Uważaj, bo podniosę rękę, ale na ciebie! - krzyknął Jimmy wstając.
- A spróbuj tylko!
- A spróbuję! - Jones i Bonham zerwali się, jak na zawołanie i stanęli obok Page. Brunet zaczął się wyrywać z żądzą mordu wypisana na twarzy. Basista i perkusista próbowali go zatrzymać od ataku na Roberta, ale szlo im średnio. Wypuścili go i zamachnęli się, aby uderzyć go w twarz (Bonzo z prawej, John Paul z lewej). Wyszkolony już Jimmy zrobił szybki unik, w wyniku czego Bonham uderzył w twarz Jones'a, a Jones Bonham'a. Przełożyli dłonie na swoje rozpalone od bólu policzki i stali patrząc się zdezorientowani na siebie. Tymczasem Jimmy gonił po całym domu Plant'a, który krzycząc, że wyleje go z zespołu uciekał rzucając za siebie przeróżne przedmioty (lepiej nie wiedzieć jakie dokładnie...).

***

Duff przemierzał prerie na swojej białej klaczy. Letni wiatr rozwiewał mu włosy. Popołudniowe słońce grzało w jego kowbojski kapelusz. Kłusował spokojnie w stronę przytulnego lasku. Niebo było bezchmurne. W ciszy kłusował przez wysokie trawy. Wjechał do lasku i zatrzymał się na zacisznej polanie. Zsiadł z konia i usiadł pod drzewem. Podniósł wzrok i przyglądał się rozciągającemu nad nim bezkresnemu błękitowi. Zamknął oczy i rozkoszował się chwilą spokoju. Słońce zbliżało się coraz bardziej do horyzontu. Nawet nie zdawał sobie sprawy, jak szybko upłynął ten czas. Popatrzył jeszcze przez chwilę na zachód i wsiadł na swego rumaka. Ruszył z kopyta i zawrócił do domu. Po chwili na niebie pojawiły się pierwsze gwiazdy. Było już ciemno, a on nie musiał się nigdzie spieszyć i o nic martwić... Blondyn potrząsnął głową i zakończył wspominanie młodych lat w Seattle.
- To kto robi śniadanie?! - krzyknął rozwalając się na kanapie.
- Nie ja. - mruknął Slash wkładając głowę pod poduszkę. - Ale ta podłoga twarda, kurwa. - narzekał Mulat.
- No. - przytaknął mu McKagan.
- W życiu na niej nie spałeś, to się nie wypowiadaj. - odparł Hudson.
- Sssteevvveeen! - wrzasnął basista. - Zrób śniadanieee!- w odpowiedzi usłyszał: "Fuck you!". Adler zszedł po schodach.
- Ja pierdolę, a ten znowu lata po domu nago. - jęknął Saul.
- Jak nago? - zapytał Duff lustrując Popcorn'a wzrokiem. - Przecież nie ma tylko koszulki.
- Ano, co za różnica. W ogóle, Stevie, wziąłbyś kiedyś zgolił ten busz na klacie.
- Nie!
- Czemu? - zapytał obojętnie, tak naprawdę wcale nie ciekawy Duff. Po prostu chciał podtrzymać i tak bezsensowną rozmowę.
- Bo dzięki moim włosom czuję się bardziej męsko! - odparł twardo Steven unosząc pod brudek do góry. Slash już otwierał usta, żeby coś powiedzieć, ale wtem zadzwonił telefon. Wolno podniósł się z ziemi i odebrał.
- Halo, tutaj Ekskluzywna Rezydencja Guns N' Roses, w czym mogę służyć? - zapytał rutynowo. Jego rozmówca wybuchnął śmiechem. Slash nie widział w tym nic zabawnego. Ustalili, że tak mają się przedstawiać to raz się zastosował do zasad. Chociaż lubił je łamać. I to bardzo.
- Rozumiem, że mam przyjemność z panem Hudson'em? - upewnił się mężczyzna.
- Joe! Jak miło, że dzwonisz! Tak, to ja. - rozpromienił się Saul.
- Hej. Pogralibyśmy coś na gitarach? Bądź za dziesięć minut. - dorzucił Perry nie czekając na odpowiedź. -  Nie bierz nic, wszytko jest u mnie. Trafisz, nie? To czekam, pa. - i się rozłączył. Slash zarzucił na ramiona kurtkę i wyszedł żegnając się z chłopakami: "Nie czekajcie na mnie z obiadem". Duff i Steven spojrzeli na siebie zdziwieni.

***

Jimmy otworzył drzwi pewnym ruchem. Szybko przeszedł przez próg i skierował się w stronę swojej szafki, ale zatrzymał go Plant.
- Stój! - powiedział i zaczął go sprawdzać. - Musze sprawdzić, czy nie masz broni. - wytłumaczył. Page spojrzał pytająco na Bonham'a i Jones'a, ale oni tylko wzruszyli ramionami. Plant sprawdzał dokładnie wszystkie kieszenie Page'a. Zaczynając od tych na piersiach, poprzez te w bluzie i schodząc niżej. Kiedy Robert dotknął rekami ud Page'a brunet natychmiast zareagował.
- Przestań, bo mnie to podnieca. - powiedział i strzepnął ręce blondyna. - Nic nie mam. - burknął z oburzeniem patrząc wilkiem na wokalistę.

***

- No to cześć, stary! - pożegnał się Joe i uścisnął dłoń Slash'a. Hudson z uśmiecham wyszedł na chodnik. Po chwili lekka mżawka przerodziła się w prawdziwą ulewę. Saul nie miał kaptura, ani tym bardziej parasola, więc nic nie chroniło go przed deszczem. Pod wpływem wody jego loczki trochę się wyprostowały. Z daleka można by go było wziąć za Perry'ego, szczególnie, że właśnie wyszedł z jego domu. Szedł szybko, aby w jak najkrótszym czasie znaleźć się w domu i nie włóczyć się po Los Angeles w deszczu. Wszyscy ludzie pozamykali się w domach, chowając się przed nawałnicą. Nagle usłyszał wystrzał pistoletu.  Zatrzymał się w pół kroku przestraszony i rozglądnął dookoła. Nagle krzyknał przeraźliwie widząc coś strasznego...
- TY SKURWIELU! NIE WSTYD CI, KUŹWA!!? JESZCZE CIĘ DOPADNĘ POPIERDOLEŃCU! BĘDZIESZ ODKUPOWAŁ, CIULU!! - ryknął wściekły do uciekającego mężczyzny. Spojrzał na płat skórzanej kurtki, w którym widniała dziura po strzale. Jego ukochana kurtka... Wściekły ruszył z powrotem do Hellhouse miotając z oczu błyskawice we wszystkich, którzy na niego spojrzeli (tj. ciekawskie dzieci wyglądające przez okno i dociekliwe sąsiadki nie mające ciekawszego zajęcia, niż podglądanie sąsiadów).

piątek, 16 maja 2014

Rozdział 14


Tutaj też jest fragment podkreślony, więc opisana historia jest prawdziwa. Dodałam tam tylko od siebie (jako autorka) przemyślenia i opisy, które nie koniecznie miały miejsce naprawdę.

Patience



Gunsi i Zeppelini siedzieli w salonie i oglądali MTV, krytykując sposoby poruszania się wokalistów i style trzymania gitar, przez gitarzystów.
- A patrzcie na tego! - powiedział z kpiną Axl wskazując palcem na ekran telewizora. - No co on robi? Lata po scenie i myśli, że co? Że ludzie polecą na jego różowe wdzianko?! To się trzeba nauczyć śpiewać, a potem można nagrywać! - krzyknął Rose oburzony utworem. Przecież on jest najlepszym wokalistą. Jasneee... No przecież Robert Plant, Ozzy Osbourne czy Freddie Mercury nie mają z nim szans (phi, chyba raczej on z nimi...). Slash patrzył na swoje brudne kowbojki zastanawiając się, gdzie, do cholery, ja tak ubrudził?! Nie przypominał sobie, żeby ostatnio chodził po błocie. Ostatnio nawet nie padało, to skąd mogłoby się wziąć błoto...? Rozejrzał się po pokoju. Tylko Rudy krzyczał do telewizora, a reszta wgapiał się od niechcenia w ekran.
- Ejj... - powiedział. - No co z wami? Chodźmy gdzieś.
- Ale co ci nie pasuje... - jęknął Duff.
- Izzy ma niedługo urodziny. Kupmy mu jakiś prezent. - powiedział Steven pokazując Stradlin'owi prawie wszystkie swoje zęby. Chłopak odwzajemnił uśmiech.
- To nie jest głupi pomysł. - powiedział Bonham. Izzy zarumienił się i postanowił wkroczyć do akcji.
- Ale nie musicie... Naprawdę...
- Ależ musimy! - krzyknął Plant.
- No właśnie! - poparł go Page. - Ty będziesz sobie tylko chlać, ćpać i grać, a my nic, mimo, że będziemy doskonale widzieć, że masz urodziny?! Taka opcja nie wchodzi w grę.
- Zrymowałeś. - uśmiechnął się Jones.
- No jasne! - odparł dumny Jimmy. - Zbieramy się! - ryknął na całą Kalifornię i najbliższe jej okolice. Axl podniósł się i wyłączył telewizor. Spojrzał na wciąż rozwalonego na fotelu Hudson'a, wpatrującego się w czubki swoich butów.
- A ty co? Nie idziesz?
-Idę. A pomożesz mi wstać?
- No chyba cię pojebało! Znalazł się puszek - okruszek, który nie potrafi sam wstać z fotela.
- Jak mnie nazwałeś?! - krzyknął Saul zrywając się na równe nogi.
- PUSZEK - OKRUSZEK!!!!! - wydarł się Rose, aby mieć pewność, że Slash usłyszy. No ale bez przesady... On jeszcze ma całkiem dobry słuch. Axl to jednak lubił denerwować ludzi. Rudzielec zaczął uciekać z szyderczym uśmieszkiem. Kudłacz popędził za nim. Izzy podszedł do drzwi z zamiarem wyjąscia z domu, ale zatrzymał go McKagan.
- Sorry, stary. Ty zostajesz. Mamy ci kupować prezent. Nie możesz go zobaczyć. - powiedział. Stradlin ze zrezygnowaniem powlókł się w głąb domu. Robert widział całe zamieszanie i pomyślał, że zostanie z rytmicznym.
- Ej, chłopaki. - wstrzymał kolegów z zespołu. - Ja zostaję.
- Na pewno? - zapytał Jimmy. Plant skinął głową. Wszyscy (oprócz Plant'a i Strdalin'a) wyszli z domu. Axl i Slash biegli na przodzie. Nagle Rose zatrzymał Hudsona.
- Przykro mi, ale dla ciebie się droga kończy. - powiedział i wskazał na stojący obok znak. Zaśmiał się i pobiegł przed siebie. Cała wycieczka z Hellhouse minęła stojącego na chodniku Slash'a. Tylko Popcorn mijając przyjaciela poklepał go ze współczuciem po ramieniu. Saul wciąż wpatrywał się z niedowierzaniem w znak.



***

- No to może mi coś opowiesz? Jakąś historyjkę? - zapytał Plant nastawiając wodę na herbatę.
- No nie wiem... - wymamrotał Izzy  spuszczając wzrok.
- Robertowi nie opowiesz? - zapytał udając rozczarowanego wokalista.
- No dobra. - uległ rytmiczny.
- Sukces! Zaczynaj. - powiedział siadając przy stole i podając chłopakowi zielony kubek i kostki cukru (sam wrzucił z sześć).
- W samochodzie było piekielnie gorąco. Jechaliśmy przez zupełne pustkowie. Nie widzieliśmy żadnego domu w pobliżu. No po prostu zajebiste pustkowie! Wiesz. Siedzieliśmy w ciasnym vanie. Nie mieliśmy naprawdę nic! Zero. Bez grosza. Instrumenty zapakowaliśmy do samochodu, w którym jechali techniczni. Wszyscy z nas ćpali, to oczywiste. No oprócz Axl’a. Ja też się próbowałem ograniczać, ale nie mogę powiedzieć, że byłem święty. To miała być nasza pierwsza trasa. Nie mogliśmy sobie tego odpuścić! No po prostu nie mogliśmy! Już odkąd wyjechaliśmy po za granice Los Angeles uświadomiłem sobie, że cokolwiek by się nie działo to i tak parlibyśmy na przód. Nie było mowy o powrocie. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy na krawędzi. Gdyby coś poszło nie tak moglibyśmy zginąć z powodu braku kasy, potrzeby zażycia dragów, albo potrzeby napicia się. No, bo przecież byliśmy uzależnieni i nie wiadomo jak długo byliśmy w stanie pociągnąć bez używek. Nie wiedzieliśmy czy trasa wypali i czy zespół przetrwa w składzie, w jakim ją rozpoczynał, aż do jej końca. Nagle po prostu samochód stanął. Zatrzymał się i nie zamierzał ruszyć z miejsca! Duff powoli zbliżył się trochę przestraszony do maski. Podniósł ją, aby zajrzeć do środka. Z wewnątrz buchnęły na niego kłęby czarnego dymu. Odsunął się przestraszony. Nie mieliśmy pojęcia, co mamy zrobić. Nawet nie mieliśmy możliwości zadzwonić po pomoc! Zostaliśmy wtedy na zupełnym pustkowiu! Słońce grzało bardzo mocno. Wytoczyliśmy się z auta na powietrze. Było duszno. Wszędzie panowała susza. Nikt nie miał pojęcia co zrobić. Nie mieliśmy jedzenia, picia, kasy – nic. Jedyne co nam pozostało to nasze ciuchy. Wszyscy byliśmy ubrani, w skórzane kurtki, T-shirt’y i kowbojki. Dodatkowo mieliśmy biżuterię. Jak już wspomniałem, podjąłem decyzje, że choćby nie wiem co NIE WRACAMY DO DOMU! I wtedy ktoś to powiedział. Rzucił, że może powinniśmy wracać do domu. To było przegięcie. Wkurwiłem się. Nie mogliśmy się tak od razu poddać, tylko dlatego, że nam się samochód zepsuł. Postawiłem sprawę jasno. Zacisnąłem zęby i twardo powiedziałem: „Nie ma, kurwa, żadnej możliwości, żebyśmy wracali”. Wyciągnąłem energicznym ruchem gitarę z samochodu i ruszyłem raźno przed siebie. Jak którykolwiek z nich mógł pomyśleć, że w ogóle wchodzi w grę taka opcja jak powrót?! Byłem na nich wściekły. Nie miałem zamiaru wypuścić któregokolwiek z nich w drogę powrotną. O nie! To był MÓJ zespół! Axl, widząc, że jestem bardzo zdenerwowany grzecznie za mną podążył. Inni właściwi nie mieli wyjścia i hehe, poszli za mną. Dowodziłem! Doszedłem na skraj ulicy. Wciąż miałem wymalowane na twarzy pragnienie posunięcia się do przodu. Zrobienie jakiegokolwiek kroku, który przybliżyłby moją popularność, jako gitarzysta rockowy. No przecież odkąd skończyłem 12 lat moim marzeniem było wyruszenie w trasę. Teraz to marzenie zaczęło się spełniać. Nie mogłem się wycofać! Skoro byłem zdecydowany, to dlaczego miałem rezygnować? Stanąłem na skraju jezdni i wyciągnąłem przed siebie kciuk uniesiony w górę. Po kilku godzinach chłopcy stracili nadzieję. Pościągaliśmy kurtki i koszulki. Obok leżała moja gitara, a ja dalej stałem i machałem ręką. W końcu ktoś się zatrzymał. Wsiedliśmy do samochodu. Jechały w nim dwie hipiski. Wkrótce jednak nasze drogi się rozjechały. My chcieliśmy dotrzeć do Seattle. Wysiedliśmy zmęczeni i głodni z samochodu. Dziewczyny pojechały. Znów próbowaliśmy łapać ‘okazję’. Na nasze szczęście pewien kierowca tira pozwolił na wsiąść do jego pojazdu na tył. Nie zastanawiając się zapakowaliśmy się do auta. Dotarliśmy w końcu do upragnionego miasta. Ledwo zdążyliśmy na koncert. Cali spoceni i wycieńczeni podróżą wyszliśmy na scenę. Okazało się, że samochód jadący z naszymi instrumentami zepsuł się po drodze. Pożyczyliśmy perkusję i gitary od innego zespołu.  Zagraliśmy, co mieliśmy zagrać i zwlekliśmy się na odpoczynek. Najgorsze było to, że nie zapłacili nam za ten koncert! Niemieliśmy ani grosza! Ostatecznie Duff ugościł nas w swoim domu. Czuł się strasznie z tym, że skompromitował się przed ludźmi z rodzinnego miasta. Właściwie mu się nie dziwię. Przez jakiś czas zabawiliśmy u McKagan’ów. To było piękne i jednocześnie okropne. Podczas tej trasy tak naprawdę się zżyliśmy. Ta podróż tak jakby ostatecznie przypieczętowała nasz skład. W tamtym momencie widzieliśmy, że każdy z nas może polegać na każdego. Byliśmy jak rodzina. Nie wiem, jak to się wszystko dalej potoczy. – Izzy westchnął ciężko. Przetarł ręką zaszklone oczy. – Achhh… - powiedział i pociągnął nosem. Upił spory łyk Naigthrain’a. Plant’owi zrobiło się żal tego cichego szatyna. Widać było, że naprawdę mu zależy na karierze zespołu. Ten młody chłopak był już tak dorosły. Szukał swojego miejsca na świcie. Tak mocno wszystko odczuwał. Potrafił zamilknąć i do nikogo się nie odzywać. Był cichy i skryty. Niektórzy sądzili, ze jest po prostu na wszystko obojętny, ale wcale tak nie było. Miał swoje zdanie. Robert poczuł, że pomoże Izzy’emu spełnić jego marzenia. Teraz dostrzegł to, czego nie widział nikt inny. Poznał tok rozumowania Stradlin’a. Gitarzysta mu zaufał. Plant poczuł, że w takim razie nie jest dla niego obojętny. Nie jest dla niego tylko sławnym wokalistą, ale kimś więcej. Izzy – zawsze skryty za zasłoną ciemnych włosów.  Ten tajemniczy chłopak przecież też miał uczucia!
- Ekhm… Izzy… - mruknął Robert. – Powiedz mi, co byś zrobił żeby zostać sławny jako gitarzysta?
- Wszystko. – odpowiedział bez wahania Stradlin patrząc blondynowi w oczy. Plant uśmiechnął się.
- W lipcu wydajecie płytę, tak?- spytał, aby się upewnić.
- Tak. – szatyn pokiwał głową.
- Aaa, słuchaj… Bo… My już tu mieszkamy jakiś czas, a nigdy nie słyszałem jak gracie…
- Ale nie ma reszty…
- To nic, naprawdę nic. A może ty weźmiesz gitarę, a ja zaśpiewam, co ty na to? – Izzy nie wierzył w słowa blondyna. Miał zagrać Robertowi Plant’owi?! Wokalista wcisnął mu do ręki gitarę Page’a , stojącą obok. Ma grać dla Roberta Plant’a na gitarze Jimmy’ego  Page’a?!
- Co umiesz? – zapytał Plant.
- Noo… Kilka kawałków… Umiem „Stairway To Heaven” (Led Zeppelin już wcześniej napisali i grali na koncertach ten utwór, natomiast wydali go dopiero na swojej czwartej płycie. <przyp. aut.>) 
- No to dawaj! - optymizm Plant'a zawsze udzielał się wszystkim przebywającym w jego towarzystwie. Z tego powodu Izzy uśmiechnął się przyjaźnie. Wziął gitarę i ostrożnie ułożył na kolanach. Uważając na instrument, jak gdyby był niezwykle cenny podłączył go do głośnika. Zaczął, na początku niepewnie, potem śmielej, grać wcześniej wspomnianą piosenkę. Robert poprawiał mikrofon, aby idealnie dostosować wysokość statywu do swoich potrzeb. Wsłuchał się w melodię, oczekując na moment, w którym powinien zacząć śpiewać. Izzy zaakcentował kilka ostatnich dźwięków, a Robert w idealnym momencie dołączył z wokalem. Rytmiczny wytrwale uderzał palcami w struny. W końcu doszli do solówki - momentu, którego najbardziej obawiał się gitarzysta. Skoncentrowany próbował naśladować swojego idola. Nie brzmiało to jak solówka zagrana przez prawdziwego Page'a, ale zagrać tak jak on było niemożliwe. Każdy z gitarzystów miał swój odrębny styl, nie do powtórzenia. Plant zakończył utwór wspaniałym "And she's buying a stairway to heaven..." i ukłonił się teatralnie. Pochwalił Stradlin'a i wyłączył mikrofon. 
- I jak? - zapytał uderzając go w ramię. - Podobało się? - zagadnął przyjacielsko.
- Jasne! To było zajebiste! - wykrzyknął rozpromieniony szatyn. Spojrzał prosto w roześmiane, niebieskie tęczówki idola. Nagle drzwi otwarły się z hukiem. Do środka wtoczyli się pozostali mieszkańcy.
- Witamy w hotelu dla chlejących, ćpających i grających rock n' roll'a!  - wykrzyknął Steven. Zeppelini, Duff, Axl i Izzy poszli na górę. Slash i Steven zostali na dole. Wciągnęli trochę koki.
- Stevie! - powiedział Slash przybierając poważny wyraz twarzy. Złożył ręce jak pistolet i przycisnął policzek do ściany. Adler zrobił wyjątkowo zdziwioną minę. Hudson powoli przesunął się w stronę drzwi, ciągle dotykając plecami ściany. Wyskoczył przed nie i udał, że strzela przed siebie. Axl (nieźle wstawiony) słysząc "dźwięk pistoletu" (a raczej okrzyki Saul'a) upadł na ziemię i wczołgał się pod stół. Po dokładnym obliczeniu szerokości i wysokości geograficznej, w jakiej się znajduje zaczął wolno przysuwać się do wciąż strzelającego gitarzysty. Kiedy uznał, że znajduje się w odpowiedniej odległości krzyknął: "I used to love her, but I had to kill her!" i skoczył w stronę Slash'a. Wpadł na niego (był święcie przekonany, że na niego wskoczył, ale alkohol zrobił swoje). Hudson przestraszony "upuścił" swój rewolwer i pognał przed siebie. Rose uznał, że podołał zadaniu i pozbył się na dobre nieprzyjaciela ze swojego terenu, dlatego też udał się na poszukiwania Izzy'ego, aby oblać zwycięstwo. Nie na co dzień zdarza się taka okazja!

______________________________________________

A teraz pozwólcie, że rozpisze się na temat paru spraw organizacyjnych (spróbuję się streścić, żeby nie wyszło mi to dłuższe niż rozdział...).
Na początek wyznam, że powoli tracę entuzjazm do opowiadania. Nie chodzi o to, ze nie mam pomysłów czy coś. Mam i to dużo. Wiem dokładnie o czym pisać, ale nie mam ochoty. Nie sprawia mi to już takiej radości jak wcześniej. Po za tym ostatnio bardzo mało z Was komentuje. Rozumiem, że może nie chcecie czytać, ale skoro zapewnialiście, że będziecie to miło by było, gdybyście jednak jeszcze mnie nie opuszczali. I jeżeli zaglądacie chociaż na tego bloga, to proszę, zostawcie jakiś ślad swojej obecności. Chociaż kropeczkę w komentarzu. Chcę wiedzieć ilu z Was jeszcze tutaj zagląda.
Druga sprawa jest taka, że 23.05.14 r. wyjeżdżam na Zieloną Szkołę do Włoch. Wracam 01.06.14 r. Przez cały pobyt nie będę miała dostępu do internetu (w tamtym roku też obiecywali, że będzie i co?!). A 31.05. są urodziny John'a Bonham'a. :( Ustawiłam automatyczną publikację posta poświęconego właśnie jemu, ale nie będę mogła Was poinformować (oczywiście tych, którzy o informowanie prosili). Co więcej, nie będę mogła zobaczyć Waszych komentarzy i postów, jakie opublikujecie w ciągu mojego pobytu za granicą. Na czas Zielonej wyłączę moderacje komentarzy, tak abyście mogli bez problemu widzieć inne komentarze. W przyszłym tygodniu spróbuję wstawić kilka rozdziałów na raz, ale to jeszcze nic pewnego. I myślę, że po powrocie tez zbyt szybko się nowy rozdział nie pojawi. Muszę po prostu odpocząć od tego wszystkiego, oderwać się, zmienić otoczenie. Ten wyjazd jest chyba najlepszym co mnie może teraz spotkać. Freddie Mercury szukał natchnienia w Montreux (bardzo piękne, malownicze miasteczko, w którym między innymi stoi teraz jego pomnik), ja poszukam we Włoszech.Trzymajcie kciuki, żebym dobrze się czuła na tym wyjeździe - nie tak jak w zeszłym roku - i znalazła natchnienie w moim wyobrażonym (zawsze można sobie wyobrazić, że jestem w Szkocji, w malowniczym miasteczku, pośród kwitnących krzewów i drzew) Montreux.
No i nareszcie zmieniłam zakładkę "o autorce". :)

piątek, 9 maja 2014

Rozdział 13



Tekst, który jest podkreślony opisuje prawdziwe zdarzenia, ubarwione przemyśleniami bohaterów i opisami. Tę metodę będę stosować częściej, jeżeli tylko będzie ku temu potrzeba. Miłego czytania. :)

So Fine


Slash od rana był jakiś przygaszony. Nie odzywał się do nikogo, snuł się po domu jak duch, ze spuszczoną głową. W ciągu pięciu godzin wypił zaledwie dwie flaszki Daniels'a. Podsumowując to wszytko można by stwierdzić, że był chory, ale nie miał ani kataru, ani kaszlu. Nic z tych rzeczy. To może po prostu był w złym humorze? Nie, raczej nie. Plątał się po Hellhouse. Siedział obok gitary i nawet nie miał ochoty jej wziąć i na niej zagrać! W końcu wyszedł na zewnątrz. Duff obserwujący go od dłuższego czasu nareszcie wpadł na pomysł, aby dowiedzieć się od samego Hudson'a, co mu jest. W tym celu podążył za gitarzystą. Saul siedział przed domem patrząc przed siebie. McKagan usiadł obok niego. Miał nadzieje, że Mulat sam mu coś powie, ale się przeliczył. Gitarzysta cały czas milczał. Duff szturchnął go w ramię.
- Slash, wiem, że coś się stało. - powiedział przyjacielskim tonem, patrząc na kolegę.
- Nic się nie stało. - odparł obojętnie.
- Slash. Doskonale wiem, że COŚ się stało i nie chcesz mi powiedzieć co. - blondyn tak dobrze skłamał, że sam uwierzył w prawdziwość swoich słów. Właściwie to miał rację.
- Acchh... - westchnął Hudson. Wyraźnie można było odczuć, że zamierza coś powiedzieć, dlatego też Duff wstrzymał oddech i okazał odrobinę cierpliwości. Nie chciał przeszkadzać przyjacielowi i sprawić, by ponownie zamknął się w sobie. - Pamiętasz jak wczoraj biliśmy w Roxy? Wszystko zaczęło się właśnie tam. Byłem na dragach, a Izzy ma naprawdę niezły towar i tak jakoś wyszło, że stało się to co się stało, a ja na to nie miałem żadnego wpływu. W każdym razie wczorajszego wieczoru uświadomiłem sobie, że one nie są takie jakie się wydają. - basista zmarszczył brwi, gdyż nie zrozumiał o czym mówi gitarzysta. - Bo ty myślisz, że te twoje są jedyne, zupełnie inne, no wiesz, wyjątkowe, a potem dociera do ciebie bolesna prawda, że jednak się myliłeś. Kiedy patrzysz na nie pierwszy raz trochę się wahasz, co masz zrobić. Spróbować czy nie, ale kiedy już się zdecydujesz, nadal boisz się, że źle postępujesz. I kiedy zauważysz, ile one dla ciebie znaczyły, że były z tobą na każdym kroku, wierne, nie zastąpione. A mimo wszystko najgorsze jest to, że cię uzależniają. I zazwyczaj nikomu nie wychodzą na dobre. Ale chodzi mi bardziej o to, że kiedy czujesz ich bliskość to masz pewne poczucie bezpieczeństwa. Uspokajają cię, kiedy trzeba, kiedy coś pójdzie ci nie tak zawsze uciekasz do nich. Doskonale wiedzą, czego od nich wymagasz i dają ci to. A  potem przy pierwszej-lepszej okazji zostawiają cię, porzucają. Po prostu odchodzą, a ty nie wiesz, kiedy popełniłeś błąd, co zrobiłeś nie tak. - Hudson zakończył swój monolog. Podczas całej jego wypowiedzi można było usłyszeć w jego głosie nutkę żalu.
- Uuuuu... No to widzę stary, że nieźle się wpakowałeś. - skomentował po chwili Duff. - Pamiętaj, że zawsze możesz na mnie liczyć. Jestem ekspertem w tej dziedzinie.
- Naprawdę?! - rozpromienił się Slash. - To znaczy, że mi pomożesz?!
- No jasne! To jest wręcz mój obowiązek! Ale powiedz mi tylko czy chodzi o tą Ewą z Roxy, czy jeszcze o jakąś inną? - zapytał.
- Aleee... - Slash zawahał się. - Bo wiesz, Duff, mi chodziło tylko o to, że wczoraj zgubiłem moje najlepsze fajki w barze.
- Co?! No ty chyba żartujesz?!
- Nie. - McKagan strzelił klasycznego facepalm'a.

***
Bonham i Jones siedzieli w pokoju czekając na pozostałych. W końcu dzisiaj mieli zrobić próbę, to nie byle co! Zastanawiali się, gdzie też może się podziewać Plant i Jimmy...? Robert zwykle spóźniał się na próby. Standardowo pół godziny, godzinę, kiedy wypadło mu COŚ ważnego i nie zdążył uprzedzić, że przyjdzie trochę później, ale trzy  i pół godziny?! No to się w głowie nie mieściło po prostu. Jimmy - ten to dopiero dziwny człowiek. Zwykle przychodził na czas, chyba, że ktoś wpadł na jakże durny pomysł, żeby spotkać się w poniedziałek, albo sobotę. Wtedy trzeba było się liczyć z tym, że Page sam nie wstanie i konieczne będzie budzenie go, a Jimmy tego nie lubił, oj nie lubił! Bonzo palił papierosa (chyba już piątego z kolei...), a John Paul przeglądał gazetę. To szeleszczenie przy każdym przekładaniu strony już go zaczynało denerwować, szczególnie, że codziennie, albo przynajmniej co tydzień, należało przejrzeć wszystkie gazety, aby wiedzieć czy nie napisali przypadkiem czegoś o nich. Czegoś czego nie chcieli, a oni nie za bardzo lubili medie. Już kiedyś mieli przyjemność się z nimi spotkać i od tamtego czasu unikali ich jak ognia (oczywiście nie tego z zapalniczki, po ten sięgali prawie codziennie). Nie żeby się ich bali, ale nie chcieli mieć z nimi do czynienia.
- John, cholera... - zaklął pod nosem Bonham. - Weźmy gdzieś chodźmy. Oni i tak nie przyjdą, to po co mamy marnować taki piękny dzień? Przejdziemy się do baru, co ty na to? - zaproponował. Basista złożył gazetę i spojrzał na niego pytająco.
- Dobra. - wzruszył ramionami. - Może masz rację. - powiedział. Oboje założyli okulary z ciemnymi szkłami i rozpięli koszule do połowy. Wyszli na zewnątrz i skierowali się na znaną już skąd inąd wszystkim bohaterom tego opowiadania ulicę (Oczywiście chodzi o Sunset, domyśliliście się, prawda? <przyp. aut.>). Weszli do ciekawie wyglądającego budynku. Szyld głosił: "Whisky a go go". Usiedli przy stoliku, który jeszcze nie został zajęty i znajdował się w bezpiecznej odległości od wymalowanych i rozchichotanych dziewczyn. Zamówili szampana (kto powiedział, że to się pije tylko w Nowy Rok?). Kulturalnie (haha! Dobre.) nalali sobie po trochu do kieliszków. Wypili zaledwie kilka łyków, gdy podeszły do nich jakieś dziewczyny.
- John Bonham i John Paul Jones? - zapytały w niebo wzięte. Chłopcy wymienili porozumiewawcze spojrzenia i zgodnie pokiwali głowami.
- John? - zapytała jedna z nich zwracając się bezpośrednie do basisty. - Pokażesz tamtej bandzie nieudaczników, jak się używa pianina? - poprosiła robiąc słodkie oczka i trzepocząc swoimi nienaturalnie długimi rzęsami. Jones spojrzał w stronę instrumentu i mrugnął do Bonza. Skinął głową i wstał. Usiadł przed pianinem. Rozprostował palce i upił trochę swojego szampana. Posłał w kierunku perkusisty swój powalający uśmiech i zaczął grać. Grać to mało powiedziane! Zaczarował pianino i słuchaczy. Zainteresowani podeszli bliżej, a Bonham uśmiechał się dumny z przyjaciela. Był pewien, że będzie taki efekt. Cały John Paul Jones...



***

Robert wpadł zaaferowany do pokoju. Wszyscy już na niego czekali. Siedzieli w jednym rządku, każdy na osobnym krześle. Jimmy palił papierosa, Bonzo założył nogę na nogę i patrzył przez uchylone okno, a John siedział z rękami skrzyżowanymi na piersi patrząc ze zdziwieniem na Plant'a. Wokalista kazał im przyjść "w celu omówienia pewnej ważnej sprawy", jak to ujął. Tak więc wszyscy grzecznie przyszli i zajęli miejsca. Czuli się trochę dziwnie siedząc na trzech krzesłach ustawionych na środku pokoju, w równym rządku.
- Witajcie kochani! - przywitał się blondyn. - Zaczniemy od sprawdzenia obecności. Proszę, mówcie "obecny" lub "nie obecny", dobrze? Miło, że się rozumiemy. - uśmiechnął się otwierając pognieciony zeszyt w czerwonej okładce. - Czytam po kolei. Bonham John?
- Obecny. - mruknął Bonzo.
- Jones John Paul?
- Obecny.
- Page Jimmy? - cisza. - Page Jimmy? - ponowił pytanie.
- Nie obecny. - mruknął gitarzysta. Plant spojrzał na niego groźnie.
- Pytam po raz ostatni: Page Jimmy?
- Obecny. - odpowiedział brunet.
- To świetnie, wszyscy są. - ucieszył się Robert. - Zapewne zastanawiacie się, dlaczego prosiłem żebyście...
- Kazałem... - rzucił Jimmy odwracając wzrok.
- PROSIŁEM żebyście przyszli. Ale tak na początek. Jeżeli ktoś chce coś powiedzieć podnosi rękę do góry, rozumiemy się? Jasne.- Zeppelini wymienili między sobą zdziwione spojrzenia. - Tak więc. Niedawno mięliśmy zrobić próbę, ale jak już wszyscy wiemy, nie udało nam się, bo KTOŚ nie przyszedł.
- I kto to mówi. - prychnął Page czując się (i w istocie będąc) oskarżonym.
-  Dlatego też... - Plant kontynuował - ...postanowiłem zwołać to zebranie. Mam tutaj taką ładną tabelkę... - wyciągnął z torby kartkę z bloku A3 z rozrysowaną tabelą. - Objaśnię wam wszystko. - zaoferował - Tak więc tutaj na górze są rozpisane dni tygodnia. Poniedziałek, wtorek, środa, czwartek, piątek, sobota, niedziela. A tutaj, pionowo, są godziny. Od pierwszej w nocy do dwudziestej czwartej. Pewnie zastanawiacie się, po co to napisałem? A no po to, żebyśmy wybrali jeden dzień tygodnia i godzinę, kiedy będziemy regularnie spotykać się na próbach. - muzycy wymienili zaskoczone spojrzenia. Jimmy zgasił papierosa.
- Alee... - Jones uniósł jedną brew.
- Jeżeli chcesz coś powiedzieć - podnieś rękę. - Plant przerwał koledze wypowiedź. John zrezygnował. - Ja osobiście proponuję spotkania w soboty. Co wy na to?
- Sobota to weekend. Odpada. - wypowiedział się Page.
- Nie możesz pracować w weekend? - zdziwił się Plant.
- Nie.
- To kiedy możesz? - zapytał sarkastycznie.
- Poniedziałek to początek tygodnia - jeszcze się nie rozkręcimy po wolnym. Wtorek. No już będzie lepiej, ale ciągle nie idealnie. Środa - środek tygodnia to będziemy zmęczeni pracą. - Bonham mruknął niemalże niesłyszalnie: "Ty i tak nie pracujesz." na co Page obrzucił go oburzonym spojrzeniem, które mówiło samo za siebie, że nie zgadza się z opinią kolegi - Czwartek to już będziemy bardzo wymęczeni i będziemy już tylko marzyć o weekendzie. Piątek to już jest prawie weekend, więc każdy chce tylko przeżyć te ostatnie kilka godzin w pracy. Sobota no to już mówiłem, a niedziela to jest dzień święty! - dokończył z powagą. Plant popatrzył na niego z niedowierzaniem.
- Mam rozumieć, że z całego naszego grona to TY jesteś najbardziej zapracowany, tak? A po za tym nie podniosłeś ręki, więc...
- Uważaj, bo podniosę rękę, ale na ciebie! - krzyknął Jimmy wstając.
- A spróbuj tylko!
- A spróbuję! - Jones i Bonham zerwali się, jak na zawołanie i stanęli obok Page. Brunet zaczął się wyrywać z żądzą mordu wypisana na twarzy. Basista i perkusista próbowali go zatrzymać od ataku na Roberta, ale szło im średnio. Wypuścili go i zamachnęli się, aby uderzyć go w twarz (Bonzo z prawej, John Paul z lewej). Wyszkolony już Jimmy zrobił szybki unik, w wyniku czego Bonham uderzył w twarz Jones'a, a Jones Bonham'a. Przełożyli dłonie na swoje rozpalone od bólu policzki i stali patrząc się zdezorientowani na siebie. Tymczasem Jimmy gonił po całym domu Plant'a, który krzycząc, że wyleje go z zespołu, uciekał rzucając za siebie przeróżne przedmioty (lepiej nie wiedzieć jakie dokładnie...).


***

- Hej, heej!! - krzyknął Axl wbiegając w podskokach do domu. Jego radość jakoś nagle wyparowała, kiedy zobaczył wnętrze pokoju. Duff topiący smutki w butelce, Slash wpatrujący się smutnymi oczami w główkę Freddie'go, który owinął mu się wokół ręki, Steven czytający okładkę płyty winylowej, Izzy zaplątany w taśmę z, zepsutej już, kasety... - No ludzie... - powiedział rozczarowany. - Po jutrze mamy koncert, a po nim  wywiad. - Izzy wybuchnął śmiechem. Nigdy nie mięli specjalnie dobrych kontaktów z mediami, Szczególnie od czasu pamiętnego wywiadu, mającego miejsce rok temu, który przeprowadziła z nimi Karen Burch dla tygodnika "Music Connection". Szczególnie niektóre fragmenty pozostały w pamięci rytmicznego...

Axl: "Jasne, ujawnij nasz wiek".
Duff: "Nie ma problemu. Ja mam 19 lat".
Axl: "Ja 24".
Slash: "Nieprawda. Duff ma 22. a ja 19".
Izzy: "Jakie to ma kurwa znaczenie?"
Slash: "Po prostu jej kurwa powiedz"
Izzy: "Axl wcale nie ma 24 lat. Jest stary jak świat. Widział już kurwa wszystko w swoim życiu".
Vicky (Vicky Hamilton - menagerka zespołu w tamtym czasie. <przyp. aut.>): "Hej, przestańcie ściemniać, podajcie faktyczny wiek".
Izzy: "Ale o chuj chodzi? Nie ma to dla nas żadnego znaczenia!"
Slash: "Izzy ma 23 lata, a Steven 21".
Izzy: "Tak, wydrukuj to, bo inaczej nie wpuszczą nas do Rainbow"
Slash: "I błagam, nie pytaj nas skąd jesteśmy".
              
              (...)

 Axl: "Jesteśmy rodziną".
Duff: "Kiedy imprezujemy razem, nie wyobrażam sobie nikogo, z kim można by się lepiej bawić".
Axl: "Tak, to jest świetne! Gwałcić! Plądrować! Mordować!"
Izzy: "To nasze motto".

               (...)

Steven stwierdził, że zespół nawet po śmierci będzie się nadal trzymał razem.
Slash: "Tak, też tak sadzę... Kochałem mojego psa..."
Izzy: "Ale zmarł, i teraz masz Stev'a".
Steven: "Hej, pieprz się".
Axl: "Aha, nie dzielimy się dziewczynami". ...

Nie obeszło się też bez dodatkowych wcinek Izzy'ego typu: "Następne pytanie", "Nie dbamy o to", "To głupie pytanie", "Mamy w dupie ciebie i twój magazyn".

- Zapowiada się ciekawie. - mruknął Stradlin i uśmiechnął się chytrze. Axl dostrzegł błysk w jego oczach. Aż przeszedł go dreszcz.
______________________________________

Może zauważyliście, może nie, fragmenty wywiadu są zaczerpnięte z biografii Guns N' Roses. Tylko nie myślcie, że poszłam na łatwiznę, bo mi się nie chciało i po prostu przepisałam ten fragment. Od razu uprzedzam: nie, nie poszłam na łatwiznę z powodu lenistwa. Po prostu tak mi się ten wątek spodobał, że pomyślałam, że muszę się tym fragmentem podzielić z Wami. :)

  Dziękuję publicznie Ignis Passions za pożyczenie mi tej książki, gdybyś tego nie zrobiła ten blog straciłby bardzo na wartości!