JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

wtorek, 19 maja 2015

Rozdział 22

Rozdział 21 poniżej!

Bad Obsession

Zła Obsesja

 Zeppelini rozeszli się po całym L. A. Szukali psów, które uciekły Plantowi, kiedy zostawił je, bo zobaczył gazetę z tym feralnym artykułem. Potem wpadł do domu (dobrze, że drzwi były otwarte na oścież, bo pewnie by je rozbił na drzazgi). Natychmiast skierował się do pokoju, a którym siedzieli Zeppelini. Zaczął krzyczeć, rzucać wszystkim i siać zniszczenie. A kiedy już się nakrzyczał, kazał chłopakom iść po wszystkie psy, które akurat wyprowadzał (nie pytali) i odprowadzić je do domów. Oni niezadowoleni powlekli się na ulice zatłoczonego miasta i uganiali się za psami. Po wielu trudach udało się jakimś cudem znaleźć wszystkie psy i oddać w ręce właścicieli (pamiętajmy, że Zeppelini to bogowie). Oni nieświadomi, co ich pupile przeżyły, jeszcze zapłacili za spacer! Potem Plant musiał odreagować, więc wypił co nieco, wyżalił się Freddiemu ("Ty jedyny lozumieś Lobelta, kochanie. O tak, oni są śli, baldzo, balco śli...") i uciął sobie drzemkę. Jimmy i John Bonham po skończonej robocie wypili kilka drinków w barze, a John Paul natknął się na swoją nową partnerkę. A potem wszyscy się rozleźli i każdy wrócił do domu osobno. Ostatni przyszedł Jones. Przekroczył wijącego się po podłodze boa, który dążył do swojej prywatnej dziury w drzwiach. Bonham siedział przy stole i zawzięcie coś notował. Izzy leżał na ziemi z zamkniętymi oczami, a na nim cielsko jego masywnego psa. Slash stał na kanapie z gitarą i grał na gitarze. Potrząsał głową i podskakiwał do kawałka Alice'a Coopera.

(Niby, że już to napisali w 1987...xD <przyp. aut.>)
John wziął butelkę whisky ze stołu i wszedł na górę. Zatrzymał się przed drzwiami pokoju, słysząc, że Robert rozmawia w środku przez telefon. A bardzo kusiło go podsłuchać, o co chodzi...
- I to powinno wystarczyć? Trzy krople? A może lepiej tak zz... siedem? (...) Rozumiem. Naprawdę pomoże? (...) Tak, wiem, wiem. Och, ja muszę cały czas uważać! Czy myślisz, że ja bym pozwolił, żeby mnie ktoś przyłapał? Żartujesz! (...) Nie płacę za prawienie mi kazań tylko wynajdowanie nowych sposobów na... (...) NIE! Tyle wystarczy. I kiedy mam to dodać? Rano? (...) Schłodzonej, przegotowanej, wody z cytryną? A kto by to wypił?! To nie wypali. (...) Tak, t-tak, rozumiem, że muszę się poświęcić, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie, ale nie ma jakiegoś bardziej przystępnego sposobu? (...) CO?! Sączyć po kropli? To ile ja to będę robił?! (...) Dobrze, dobrze, nie jestem idiotą! - Robert się rozłączył. Odłożył słuchawkę i zanucił coś pod nosem.
Jones zastanawiał się, o co mogło chodzić i z kim mógł rozmawiać Robert. Raczej to nie była jego żona. Nie oskarżała go o zdradę, a powinna, szczególnie po tym ostatnim zdjęciu, jak całował Granta, i tym artykule o wężu, i w ogóle, że się do niej nie odzywa. Jednak była to osoba o płci żeńskiej. Jones myślał i nagle... zrozumiał wszystko. Poison.* Zachłysnął się powietrzem i puścił pędem w dół po schodach. Zeskoczył z ostatnich stopni i przemknął przez pokój (Slash musiał zrobić szybki unik, aby butelka whisky w wyciągniętej dłoni basisty nie rozbiła się o jego głowę). Wypadł na zewnątrz i rozejrzał się. Nie było Jimmy'ego. Zawrócił do domu. Znów wbiegł po schodach. Zajrzał do wszystkich pokoi na piętrze (w jednym zaskoczył Stevena ze swoją dziewczyną podczas... hm). W końcu w ostatnim pokoju usłyszał arię operową w wykonaniu Jimmy'ego. Natychmiast się tam skierował. Wpadł do łazienki i rozsunął zasłonę. Page spojrzał na niego wilkiem.
- Po coś tu przylazł niekulturalny chłopcze? Puka się. Kurwa.
- Jimmy! Robert chce nas otruć! - Page ponownie kontynuował swoją arię, ale kiedy dotarł do niego sens słów kolegi zatrzymał się.
- Robert? Nie, niemożliwe.
- Sam słyszałem!
- Niemożliwe.
- Możliwe!
- Nie!
- Tak!
- Nie!
- Tak!
- Nie!
- Tak!
- Nie!
- Tak!
- Nie!
- Słyszałem! Tak!
- Yyychhh... - Jimmy zerknął na butelkę, którą ściskał Jones. - Nie pij.
- CO? - John zamrugał zbity z tropu.
- Nie pij chłopcze - Jimmy zaciągnął zasłonę.
- Chłopcze...? - wyszeptał John. Kompletnie zgłupiał. Potrząsnął głową i wsadził ją gitarzyście za kotarę. - Nic nie rozumiesz! On jest tak wkurzony, że chce nas zabić! Ja wiedziałem, że nie powinniśmy tego robić! - Jimmy parsknął.
- TY? Sam jej to proponowałeś.
- Jimmy! To nie istotne! On chce nas otruć! Rozmawiał przez telefon z jakąś wiedźmą, która dała mu truciznę. Ma ją wlać rano do "schłodzonej, przegotowanej, wody z cytryną". Trzy krople wystarczą! To musi być jakaś bardzo mocna trucizna! - John oparł się o ścianę i przycisnął whisky do piersi. Z nieobecnym wzrokiem zaczął powoli zjeżdżać wzdłuż ściany w dół.
- Na początku to wypijesz i pewnie nic nie poczujesz, a-a potem nagle dopadnie cię straszny ból, jakbyś się palił od środka i sparaliżuje całe ciało i całe życie przemknie ci przed oczami jak najstraszniejszy koszmar i... i zobaczysz co zrobiłeś źle, co mogłeś zrobić lepiej, aż w końcu umrzesz w katuszach, a on będzie cię obserwował i kpił, i... i...
- Okej, okej! - Jimmy poklepał Johna po głowie. - Przestań histeryzować. On by nas nie zabił. Nie za to, że udzieliliśmy o nim wywiadu do gazety z największym nakładem w Los Angeles - niepocieszony John spojrzał na niego i otworzył butelkę. Jimmy kontynuował arię. John odchylił głowę do tyłu i mocno pociągnął z gwinta butelki. Page wyciągnął najwyższy dźwięk na jaki było go stać i rozbił Jonowi butelkę. Jones przetarł oczy mokre od whisky i potrząsnął głową strzepując część alkoholu z włosów.
- Coś ty zrobił z moją butelką?
- Co MÓJ GŁOS zrobił z twoją butelką! - podkreślił Jimmy i zmienił kasetę w magnetofonie na kompilację arii z innej opery.

***

- Do zobaczenie kochanie!
- Pa kotku!
- Całuski!
- Daj całusa! - poprosił Steven stojąc w progu. Brunetka odgarnęła włosy i cmoknęła w policzek blondyna. Odwróciła się, aby odejść. Zerknęła przez ramię i posłała Stevenowi uwodzące spojrzenie. Adler w odpowiedzi przejechał rękę po klatce piersiowej. Potem pokazał jej język. Ona zamrugała. Spojrzeli sobie czule w niebieski oczy. W końcu lasencja odeszła powolnym krokiem. Była cudowna. Steven czuł się wspaniale. Był dumny, że to JEGO dziewczyna. O tak. On spotykał się z aniołem, podczas gdy Gunsi mogli tylko zazdrościć. A szczególnie Duff! O tak. Duff kompletnie nie zna się na stosunkach kobieta - mężczyzna. To trzeba mieć odpowiednie podejście do dziewczyn. I potrzeba trochę uroku osobistego. Taak, tego McKaganowi zdecydowanie brakuje. Adler jeszcze przez chwilę patrzył rozmarzony za odchodzącą dziewczyną. Patrzył jak lekki wiatr rozwiewa jej brązowe włosy, jak lekko kołysze się na swoich zgrabnych nogach... On to miał szczęście do dziewczyn. Jego przepiękna Stacy... Stacy i Steven... Stevcy... Achh... Brunetka odwróciła się zanim zniknęła w tłumie ludzi na Sunset. Steven pomachał jej i uśmiechnął się szeroko. Dziewczyna posłała mu buziaka i ruszyła dalej. Blondyn spojrzał na swoją jeszcze uniesioną dłoń. Zrobił wielkie oczy.
- ...a poza tym ja jestem słodszy - Slash dyskutował z Duffem. McKagan był ostatnio cały czas naburmuszony. - Każda wolałaby mnie. I tyle. To fakt. Jeśli chcesz znaleźć ładną dziewczynę to lepiej nie mów jej, że...
- Chłopaki... - zaczął Steven.
- ...mnie znasz, bo cię zostawi. No taka prawda. Gdybym był kobietą to też...
- To wasz zegarek? - spytał perkusista. Slash przerwał swój monolog i spojrzał na Adlera. Perkusista uniósł wyżej rękę z błyszczącym złotym zegarkiem. Przyciągał spojrzenia. 
- Nie - powiedzieli Slash i Duff.
- Mój też nie... - wyjąkał Steven.
- Hej... To czyj?
- No nie wiem właśnie...
- Wygląda jak taki mniejszy Big Ben, nie? - zauważył Duff. Steven zdjął go z ręki i dokładnie obejrzał ze wszystkich stron. Nagle zrobił wielkie oczy.
- Chłopaki, to zegarek...
- WIDZIAŁ KTOŚ ZEGAREK ROBERTA PLANTA?! - ryknął Axl z piętra. Plant szukał zegarka, a Rose uprzejmie zaproponował pomoc. Slash, Duff i Steven spojrzeli na siebie.
- Axl nie może go u nas zobaczyć, bo pomyśli, że go ukradliśmy! - wyszeptał panicznie Slash. - Steve, chowaj go! 
Adler miał na sobie tylko białe... yy... szare skarpetki i krótkie spodenki, ale kieszenie zapełniał jakiś dziwny proszek... Slash też siedział bez koszulki, a spodnie miał tak obcisłe, że nic już nie był w stanie wcisnąć do kieszeni. A Duff miał tylko gładką koszulkę i obcisłe spodnie bez kieszeni. Spanikowani zaczęli krzątać się po pokoju, zastanawiając się, gdzie schować drogocenny przedmiot.
- SŁYSZELIŚCIE?! - Axl schodził po schodach. Był coraz bliżej. Zaraz zobaczy błyszczące złoto w dłoni Stevena i wyrzuci go z zespołu, przy okazji oskarżając o kradzież zegarka Roberta Planta. W desperacji (widząc siebie gdzieś na ulicy proszącego Stacy, żeby go nie rzucała, mimo, że wie, jak to musi wyglądać - ćpun i alkoholik, którego wykopali z zespołu stojącego u progu wielkiej kariery za kradzież prywatnej własności Roberta Planta i ona - nieoficjalna Miss Piękności Los Angeles, anioł) włożył zegarek do ust. Zegarek nie był mały, bo Robert dobrał go tak, aby przyciągał wszystkie spojrzenia. Żeby miał czym szpanować. Rose zszedł na dół. Zobaczył Stevena, który wyraźnie trzymał coś w ustach. Spojrzał na niego podejrzliwie.
- Steven...? - zapytał powoli.
- Użądliła go pszczoła! - wypalił szybko Slash. - Biedny Steven! Bardzo spuchł! Och, jak go strasznie boli! - kopnął Adlera pod kolanem, a on jęknął niezadowolony. Oczywiście odwdzięczył się Hudsonowi.
- Ona dalej tu może być! - ryknął Duff, aby odwrócić uwagę Rudego od kopiących się kolegów. Teraz już bili się na śmierć i życie.
- Axl uciekaj! - krzyknął Duff i popchnął go w stronę schodów.
- Co? Nigdzie nie idę. Pytałem czy...
- No i co z tego, kurwa?! Pytałeś, teraz już spadaj - Axl już chciał coś powiedzieć, kiedy nagle Steven potknął się o cegłę leżącą na ziemi i upał wypluwając zegarek, który poszybował w stronę Axla i wpadł prosto w jego ręce. McKagan nie zastanawiając się uderzył Axla pięścią w twarz. Nie spodziewając się ciosu wokalista obrócił się o 180 stopni, a basista chwycił złoty zegarek, zanim Rose skojarzył fakty. Steven leżał na ziemi z otwartymi ustami, a Slash zamarł oczekując rozwoju wydarzeń. Miał złe przeczucia.

***

- Pierdoleni kretyni! - krzyknął Bonham wchodząc do domu (gdyby drzwi były zamknięte to prawdopodobnie rozbił by je na drzazgi, pod warunkiem, że wcześniej nie zrobiłby tego Plant). - Idioci! Jeździć nie umieją! Szlag by ich trafił! Po której oni jeżdżą stronie! Po prawej?! Chcą spowodować wypadek?! CHCĄ MNIE ZABIĆ?!! KURWA MAĆ! - John jeszcze wygrażał pięścią w stronę ulicy, kiedy po schodach zbiegł John Paul i rzucił się na kolegę. Zaczął opowiadać (dość chaotycznie), co usłyszał i jakie z tego wyciągnął wnioski.
- ON NAAAS ZABIJJEEE!! -wydzierał się zrozpaczony Jones, klęcząc przed Johnem Bonhamem i obejmując jego kolana. Perkusista nie rozumiał o co chodzi i próbował wyplątać się z objęć szaleńca.
- John! John, uspokój się! Jeszcze ktoś nam zrobi zdjęcie i całe Led Zeppelin wyjdzie na gejów! Wiesz co by mi wtedy zrobiła żona?!
- CO TO BĘDZIE MIAŁO ZA ZNACZENIE, SKORO I TAK UMRZEMYYYY??!!!
- Ale chwileczkę. Powtórz jeszcze raz. Robert zadzwonił do jakiejś laski...
- Wiedźmy!!
- ...wiedźmy i podsłuchałeś jak rozmawiali o truciźnie. A jesteś pewny, że to chodziło o otrucie nas? 
- TO CHYBA JASNE!
- No... No niekoniecznie. A może chciał siebie otruć czy...
- John! Nie bądź idiotą! On nas zabije!! ZAMORDUJEEE!!!
- Yyy... A może spójrz na to inaczej... Czekaj, co to tam było o tej wodzie z cytryną?
- Że ma to do...
- Tak, tak. A skąd on weźmie cytrynę? On nawet nie wie, co to jest. Przecież on w ogóle się nie zna na narzędziach - basista był niepocieszony.
- A może on chce nas otruć jadem tego węża?!
- Boa są niejadowi...
- AAAAAAAA!!!! - John zaczął jeszcze bardziej histeryzować.
- ..te.

***

Izzy stał w łazience i patrzył się w brudne lustro. Gdyby ktoś obcy spojrzał w to lustro nie zobaczyłby nic. Ale Stradlin przyzwyczaił się do wiecznego burdelu wokół siebie (cokolwiek by to nie znaczyło) i nie dostrzegał już brudu na lustrze. Widział za to swoje odbicie. Może by się tak uczesać? Nie, nie dzisiaj. To może umyć zęby czy coś? Co się robi w łazience o poranku? Rytmiczny podrapał się po głowie. Zapalił papierosa i uchylił okno. Po chwili wyrzucił niedopałek do ogrodu i zdjął koszulkę. Potem podziwiał w lustrze swoją klatę. I nagle go olśniło. Ogoli się! No tak! Uderzył dłonią w czoło. Następnie odkręcił wodę, umył ręce i zaczął się golić. Kiedy skończył już prawie cały lewy policzek usłyszał jakiś chlupot. Zatrzymał się. Chlupot się powtórzył. Izzy nadstawił uszu. Po chwili bardzo powoli obrócił głowę i wytrzeszczył oczy.
- O kurwa... - wyszeptał. Wycofał się z łazienki i dokładnie zamknął drzwi. "Tylko nie panikować. Zachować zimną krew. Bądź spokojny, Izz" - powtarzał sobie. Wyjrzał na korytarz. Trzeba poprosić kogoś o pomoc. No bo co on ma zrobić w takiej sytuacji? Czemu nikt mu nigdy nie powiedział, jak się wtedy zachować? W pokoju Stevena-Duffa-Slasha, obok, Axl krzyczał zza zamkniętych drzwi. Szatyn wszedł bez pukania. Duff siedział na parapecie i machał nogami. Steven próbował wylizać ostatnie krople z puszki piwa - czemu ma taki krótki język?! Slash siedział na łóżku i obejmował rękami kolana. Axl stał nad nim i prawił kazanie. Izzy'ego nie obchodziło, co się stało. Miał ważniejsze problemy do rozwiązania. Jak na przykład ten, z którym tu przyszedł.
- Przyznaj się! - krzyknął Rose. Slash schował głowę między nogi. Oczami wyobraźni widział Axla w białej peruce z lokami i stroju sędziego z drewnianym młoteczkiem uderzającego z całej siły w podkładkę i krzyczącego na niego, aby mówił prawdę. Świdrował go swoim spojrzeniem siedząc na podwyższeniu. Slash natomiast był oskarżonym. Trzęsły mu się kolana i nie miał zamiaru nic powiedzieć. A potem nagle myśli wybiegły mu szaleńczo w przyszłość. Szarpał za kraty więzienne i krzyczał w niebo głosy.  Klęczał na ziemi i rozpaczał. A po drugiej stronie krat stał Axl (wciąż jako sędzia) i uderzał młoteczkiem w kraty, krzycząc, żeby "Saul Hudson urodzony 23 lipca 1965 w Londynie i zamieszkały w Hellhouse, w Los Angeles mówił prawdę, bo to jego ostatnia szansa". "Nie, nie, nie, nie!". Duff potrząsał Slashem.
- Slash! Slash! Wszystko okej? - Mulat spojrzał nieprzytomnie na Duffa i pokręcił głową.
- Nic się nie dzieje! Wyluzuj! - powiedział Adler i poczęstował go papierosem.
- I tak to jest się próbować z wami dogadać - skomentował zirytowany Axl. Stał z założonymi rękami i tupał stopą, oczekując odpowiedzi, której nadal nie uzyskał.
- Ukradliście ten zegarek, czy nie?
- Ale już ci mówiliśmy, że to nie był zegarek Roberta! A co, my nie możemy mieć zegarków? - sprzeciwił się Steven Izzy spróbował się wtrącić, bo stanie z boku nie pomagało mu w żaden sposób. A przecież przyszedł tu, żeby ktoś (lub coś) mu pomógł!
- Ej... Bo mam sprawę... - zaczął.
- Nie teraz Izzy - uciszył go Axl już przygotowując się do zaciętej kłótni z tym "kłamcą Stevenem kurwa jego mać". 
- Czyt ty wiecznie musisz mieć jakiś problem, Rose? - spytał Duff.
- Ja...?! - Axl nabrał powietrza.
- Slash... - spróbował Stradlin. - Mógłbyś mi pomóc, bo ty się na tym lepiej znasz, bo wiesz...
- Tak, ty, tyranie! - wybuchnął Saul.
- Tyranie?! TYRANIE?! A więc to tak! - Axl zacisnął pięści. Już szykował się do skoku. Rytmiczny dalej stał z nagą klatą, ogolony do połowy i trzymał maszynkę w ręce.
- NIE CHCIAŁBYM WAM KURWA PSUĆ ZABAWY, ALE W ŁAZIENCE JEST GIGANTYCZNY PIERDOLONY WĄŻ, KTÓRY WYPEŁZŁ Z KIBLA!!! - wykrzyczał zdenerwowany Izzy. Chłopcy popatrzyli na niego zdziwieni. Zmierzyli go wzrokiem.
- CO?! - spytał Steven. - Wąż, który wylazł z kibla? Pierdolisz!
- Izzy, nie wiem co brałeś, ale lepiej idź odreaguj - poradził mu Duff.
- Nie! Serio! Chodźcie go zobaczyć! - Izzy wyszedł z pokoju. Chłopaki wymienili zaskoczone spojrzenie. Slash sprężystym krokiem poszedł za Stradlinem. Axl za nimi. Duff przemyślał (w swoim zakresie myślenia) wszystko i postanowił uciekać. Jeśli tam naprawdę był ten wąż, to może w całym domu w rurach jest pełno podobnych. EWAKUACJA!
Izzy położył dłoń na klamce do łazienki. Ostrożnie ją nacisnął i cichutko otworzył drzwi.Chłopaki próbowali zaciekawieni zajrzeć mu przez ramię. Stradlin otworzył drzwi szerzej, żeby zobaczyli. Na podłodze łazienki leżał gruby wąż z mokrymi łuskami. Na oko miał około dwóch metrów długości. Muzycy spojrzeli na niego z uwagą. Slash pierwszy zrobił krok przez próg. Stanął nad gadem. Potem powoli kucnął. Zaczął dokładnie oglądać węża. Zapadła pełna oczekiwania cisza. Mulat odgarnął włosy i przejechał palcem po łuskach. Gad poruszył się ociężale, ale nie próbował atakować. Miał biały brzuch. Slash spokojnie wziął węża na ręce.
- I co? - spytał ochryple Axl. Hudson wyprostował się i odwrócił przodem do kolegów.
- To jest wąż smugowy - gad zasyczał, a Saul pogłaskał go dwoma palcami po trójkątnej głowie.
- Jest groźny? - zapytał Steven.
- Nie. Poluje jak boa dusiciele. To nie jest dziki wąż. Musiał komuś uciec - Izzy dalej stał z maszynką do golenia i bez koszulki.
- On serio wypełzł z kibla, stary? - zaśmiał się Steven.
- Tak! No z czego się śmiejesz?! Po prostu stałem tu i się goliłem i nagle tak coś usłyszałem, no to się odwróciłem i zobaczyłem... - Axl i Steven zwijali się ze śmiechu. Stradlin spojrzał na nich ponuro. Policzył w myślach do trzech i wziął głęboki oddech. Slash minął kolegów.
- Hej! - oprzytomniał Steven. - Co my z nim zrobimy?
- A po co coś z nim robić? - zdziwił się Hudson. - Skoro do nas przyszedł to chyba nas polubił, nie? Fred będzie miał kolegę. Chociaż chyba bardziej ucieszyłby się z koleżanki, no wiecie, bo... - chłopaki unieśli brwi i popatrzyli na plątającego się w słowach Saula.
- Slash... - zaczął Axl.
- Skąd wiesz, że to "kolega"? - rzucił Steven.
- Ten wąż jest CZYJŚ - powiedział Rose, ignorując perkusistę. - On już do kogoś należy! Myślę...
- Hahaha! - wybuchnął Izzy. - To ty MYŚLISZ?! - zaniósł się śmiechem, wciągając w to również Stevena. Axl spochmurniał.
- Powinieneś go zwrócić właścicielowi - spiorunował wzrokiem rytmicznego skręcającego się ze śmiechu na podłodze. Miał ochotę się na niego rzucić z pięściami (już od dawna go korciło, żeby porządnie przywalić Izzy'emu), ale szatyn wciąż ściskał w dłoni maszynkę do golenia, a Axlowi wcale się nie uśmiechało być ofiarą żyletek, którymi nie wiadomo kto w domu sobie golił zarost. I nawet nie wiadomo czy tylko zarost!

***

 John stanął w cieniu drzwi i obserwował Roberta. Zrzucił całą pościel z łóżka i obracał materac, tak aby ułożyć go zupełnie odwrotnie, we wszystkich płaszczyznach. Jones pomyślał, że pora, aby sam wziął sprawy w swoje ręce. Skoro Bonzo i Jimmy chcą zostać otruci to ich sprawa. On się nie da! Jest za piękny. Taki facet jak on zdarza się jeden na milion! Wszedł do pokoju.
- Robert, co robisz? - starał się, aby jego głos brzmiał naturalnie, ale w środku był roztrzęsiony. A może właśnie teraz, zaraz Robert go zabije?
- Ja? - spytał blondyn i popatrzył na niego zdziwiony. - Obracam materac.
- A po co? - wypalił natychmiast blondyn. Plant wyprostował się i zarzucił włosami.
- Podobno to pomaga na koszmary - powiedział z uśmiechem, opierając dłonie na biodrach.
- Masz koszmary?
- A co ty taki ciekawski? - zirytował się wokalista. Jones wzruszył ramionami. A potem postanowił zmienić taktykę.
- Martwię się. 
- O mnie?
- No. Wiesz, że osobiste problemy wpływają na muzykę. Nie chcę, żeby nasza się pogorszyła, bo nie miałeś oparcia w kolegach z zespołu. Jesteśmy rodziną.
- Ach.
- To... chcesz mi o czymś powiedzieć? Pocieszyć cię, doradzić?
- Nie, dziękuję. Parad zasięgam u kogoś innego.
- Kogo? - Plant spojrzał na niego ponuro.
- Nie twoja sprawa.
- Jesteśmy rodziną! 
- Dobra. Mam taką jakby... wróżkę - John przełknął ślinę i poczuł nieprzyjemne ssanie w żołądku.
- Wr-różkę? - powtórzył.
- Taak... No widzisz, przepowiada mi przyszłość i...
- Przyszłość? I wierzysz w to?
- No.
- Od kiedy ty wierzysz w przepowiednie? - Robert zacisnął zęby. Nie podobało mu się, że mówi o takich rzeczach Johnowi. To w końcu jego prywatne sprawy. Ale w zasadzie może lepiej, żeby John wiedział...
- Od... Odkąd mi przepowiedziała, że moje życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, a tydzień później poznałem Jimmy'ego Page'a.
- Aha...
- I też mi czasem doradza. No wiesz, znajduje rozwiązania na jakieś problemy i mówi mi co mam zrobić, jeżeli...
- ...chcesz kogoś otruć! - dokończył oskarżycielskim tonem John.
- Otruć? - powtórzył zaskoczony Plant marszcząc brwi.
- Otruć, otruć!
- Nie chcę nikogo otruć.
- Jak to?
- Tak to.
- Nie-nie chcesz nas otruć?
- Was?
- No... Nas.
- Ale czemu?
- No bo jesteś na nas zły, bo wiesz... To zdjęcie i w ogóle - Robert uśmiechnął się przyjaźnie.
- Otruć? Was? Za takie coś? Haha! TO BY BYŁO ZA MAŁO!!! - John zrozumiał to po swojemu i uradowany wybiegł z pokoju.
- LUDZIE! ŻYJĘ!!! BĘDĘ ŻYĆ!! KOCHAM WAS! KOCH... - Jimmy wybuchnął śmiechem, kiedy udało mu się trafić rzuconym jajkiem z okna w głowę biegającego na zewnątrz w euforii Johna. Przybił piątkę Bonhamowi.

_________________________________
* Poison - trucizna.



Starałam się w tym rozdziale wrócić do starego stylu, od którego trochę odeszłam (więcej nawiasów i momentów zaskoczenia). Nie wiem czy wyszło lepiej, ale ja jestem zadowolona. :)