JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

wtorek, 21 kwietnia 2015

Rozdział 21

WELCOME TO THE JUNGLE!

WITAMY W DŻUNGLI!


Jimmy oparł łokieć na blacie stolika i rozejrzał się dokładnie po wnętrzu baru. Zamyślony wodził wzrokiem po ścianach. Z tego stanu wyrwał go pisk dziewczyn, gdzieś bardzo blisko niego. Spojrzał rozkojarzony na Bonza.
- John! - Bonham klepnął w tyłek kelnerkę, która właśnie przyniosła im drinki, a dziewczyny, które to widziały pisnęły. Może były zazdrosne? Kto to wie, o co im chodziło. Niestety teraz John dostał mocno po twarzy od zbulwersowanej kelnerki. Obrażony przyłożył dłoń do rozpalonego policzka i patrząc spode łba na Jimmy'ego zaczął powoli sączyć drinka. Page pokręcił głową zdegustowany i kątem oka spojrzał na parę gołąbeczków. Nagle wstał, wyprostował się w całej swojej okazałości, powodując poruszenie w basenie. Skierował się w stronę baru. Stanął za ladą. Ponury młody barman spojrzał na niego z zainteresowaniem.
- Przepraszam, mogę pożyczyć ten fartuszek? - spytał najuprzejmiej jak potrafił i wskazał na żółty fartuszek leżący pod ladą.
- A po co ci? Kim jesteś? Nowym pracownikiem?
- Ja? Ja jestem gitarzystą najlepszego na świecie zespołu Le... Yyy... Tak, nowym pracownikiem - barman zerknął na niego nieprzekonany i wcisnął w wyciągniętą dłoń szorstką tkaninę. Jimmy zawiązał na biodrach fartuszek, poprawił włosy i słodko uśmiechnął się do barmana. "No to do dzieła."
- COŚ PODAĆ? - ryknął nachylając się nad stołem gołąbeczków i wybijając ich z rytmu, a już, już mięli wyznać sobie miłość... Noo... Trochę to może przesada, ale wiecie, trzeba stworzyć atmosferę. Wracając, John spojrzał zirytowany na kolegę. Dziewczyna wbiła w "kelnera" zaskoczone spojrzenie.
- Dziękujemy, ale mamy już zamówienia. Nie wybiegamy tak daleko w przyszłość, aby zamawiać coś jeszcze, na razie nam wyst...
- Ha! I FAKt, nie wybiegajcie bo po co niszczyć dobre małżeństwa, a szpiedzy są wszędzi...
- Jacy szpiedzy, przepraszam bardzo!? - Jones spojrzał przeciągle na Page'a.
- Yyyy... - zmieszał Jimmy. - Ja... Miałem na myśli tych szpicli z innych knajpek... No wiecie. Konkurencja i w ogóle...
- Dobrze, dobrze, już możesz... - "iść" nie dokończył Jones, bo przerwała mu jego partnerka.
- Co to ma znaczyć?
- Nic.
- Tak, dziękujemy, nic nie zamawiamy, niechże pan pójdzie już! - powiedział John Paul.
- Kelner chce was obsłużyć, a wy go wyganiacie? - Jimmy teatralnym gestem przyłożył wierzch dłoni do czoła i zamknął oczy.
- Nie, John nie to miał na myśli...
- Tak, dokładnie to - wtrącił Jones.
- ... my nigdy byśmy się do czegoś takiego nie posunęli!
- Ach! - Jimmy oparł ręce na blacie stolika, a szampan w kieliszkach niebezpiecznie zadrżał. - Skoro już mowa o nieposuwaniu, to długo jeszcze tu będziecie siedzieć? - na całe szczęście ostatnie słowa Page zaginęły w głośnym plusku i pisku. I chyba lepiej. Page odwrócił głowę i spojrzał na basen, gdzie rozchichotane dziewczyny w bikini rzuciły się w stronę Bonhama, który prawdopodobnie został wciągnięty do basenu. Teraz John przecierał oczy i wypluwał wodę, ale najwyraźniej świetnie się bawił.
- Kurwa - zaklął pod nosem Page i odszedł nareszcie od stolika.

***

Axl zszedł na parter. Pod drzwiami zobaczył siedzącego Slasha z widocznie uszczerbionym nożem. Nad nim nachylał się Plant. Jego złote loki już prawie mieszały się z lokami Slasha.
- Co wy tu... - chciał dodać agresywnie "...kuźwa robicie?!!", ale widząc spojrzenie Roberta, mówiące "...ochh, Axl, kolego, to ty! Jak miło..." zreflektował się - ... porabiacie? - zakończył słodko.
- Wycinamy dziurę w drzwiach dla Freda. No wiesz, takie jak są dla psów, to my robimy dla węża. - Slash uśmiechnął się zadowolony.
- C-COO??!! - wybuchnął Axl. - Mało ci dziur w tym domu?! - wskazał ręką na ścianę, której w zasadzie nie było.
- Axl, Axl, Axl - powiedział Hudson kręcąc głową. - Wyjść przez dziurawą ścianę - Rose przewrócił oczami - to każdy dureń potrafi. Wyjść drzwiami! To dopiero coś! To jest godność! Każdy nie szanujący się idiota wyszedłby dziurą w ścianie, ale każdy szanujący się monarcha wyszedłby drzwiami! Pomyśl! Po co w pałacach są takie piękne zawsze drzwi? Albo w kościołach? Żeby wchodząc przez takie drzwi czuło się dumnie! Ile na świecie węży ma własne, dostosowane do siebie drzwiczki?
- Żaden, bo węże nie wchodzą do domów, a te udomowione zazwyczaj są w akwariach!
- Miałbym poniżyć mojego węża? Zniżyć go do poziomu ryb? Nigdy! - Robert skwapliwie pokiwał głową. Axl poczuł się pokonanym (i nie chciał się sprzeczać, ze swoim idolem - oczywiście Plantem, nie Slashem).
- Czyli rozumiem, że... MAŁO MAMY KURWA DZIUR W DOMU!!!! - wydarł się machając energicznie ręką w stronę ściany. Tej, której nie było. Robert i Slash popatrzyli głupkowato na gruz (którego nikt nie zamierzał posprzątać lub chociaż wypchnąć na zewnątrz). Potem Plant uśmiechnął się do Axl'a i dalej zaczął przypatrywać się Hudsonowi dłubiącemu w lakierowanym dębowym drewnie. A przynajmniej Zeppelinów zapewniano, że do Hellhouse nikt na pewno się nie włamie, bo drzwi są z mocnego drewna i osadzone w porządnych zawiasach. Nie wiadomo czy Zeppelini w to wierzyli czy się tym nie przejmowali, w każdym razie w zaistniałej sytuacji braku jednej z zachodnich ścian dębowe, czy niedębowe drzwi nic nie znaczyły.

***

Robert Plant założył okulary przeciwsłoneczne, zalotnie rozpiął trzy górne guziczki koszuli, wziął portfel i chciał wychodzić, ale zatrzymał się, gdy zobaczył stolik. W pierwszym odruchu pomyślał, że może jakiś zegarmistrz go sobie wynajął, ale potem zobaczył na nim dwie butelki Nightraina i kasetę Sex Pistols. To chyba ten Duff... Popatrzył dokładnie na zegary i wypatrzył wśród nich znajomą tarczę. Hmm... Dziwne... Ten zegarek na rękę był wyjątkowo podobny, do tego, który sam posiadał. Odwrócił go i przeczytał wygrawerowany napis "Robert Plant". No proszę... Pokręcił uśmiechnięty głową. Fani jednak są nieprawdopodobni. Nawet zamawiają zegarki, na wzór jego! Ale nie wiedział, że ten Duff tak go lubi! Miłe zaskoczenie. Robert potrząsnął lokami i wyszedł z domu. Skierował się w stronę głównej ulicy. Nie chciał iść na Sunset. Wolał poznać nowe tereny. Po kilku minutach kluczenia chodnikami znalazł się w okolicy sklepów z pamiątkami, z ubraniami i innymi rupieciami. Zatrzymywał się przed wystawami, gdzie wypatrzył coś ciekawego. Co jakiś czas wchodził do sklepu, żeby przymierzyć jakiś kapelusz, czy obejrzeć kolorową biżuterię. Patrzył na apaszki, sweterki, T-shiry. W końcu kupił różową watę cukrową na patyku. Potem pooglądał deskorolki i rolki. Zastanowiło go, że nigdy nie jeździł z chłopakami na np. wrotkach. I w ogóle nigdy nie jeździł na wrotkach. Sprzedawca pomógł mu wybrać odpowiedni sprzęt. Kiedy zobaczył wnętrze portfela Planta próbował go naciągnąć na kask, ochraniacze itd. Ale Robert zgasił go jednym stanowczym "Nie, nie potrzebuję!". Blondyn wyjechał na chodnik. Na początku miał pewne problemy z utrzymaniem równowagi, ale po kilku minutach stał już wyprostowany. Pierwsze kroki wyszły mu dość niezgrabnie... Kolejne też nie byłby  pewne i bezpieczne... W końcu mniej więcej załapał o co chodzi i powoli zaczął zjeżdżać chodnikiem, który na szczęście (lub może nie) opadał delikatnie w dół. Ludzie widząc tego niepewnego wrotkarza odciągali od niego dzieci i sami umykali na drugą stronę ulicy. Parę razy Robert z trudem i wysiłkiem hamował (obdzierając sobie palce na zgięciach od szurania nimi po murach i łapania się brzegów budynków), aby dać komuś autograf. Kilka razy też prawie nie doszło do wypadku, kiedy oglądnął się za jakąś interesującą dziewczyną i jechał nie patrząc przed siebie. Czas mijał, a waty cukrowej ubywało. Jednak najbardziej jej ubyło, kiedy w końcu zderzył się z jakimś biegnącym urzędnikiem. Obydwaj się polepili i ubrudzili różowym cukrem. Urzędnik  wściekły pobiegł dalej klnąc jak mało kto (tj. np. Slash, Saul Hudson), a Robert tylko głupkowato się uśmiechnął i pojechał dalej. Niestety świat nie jest płaski. Albo inaczej. Świat nie opada wiecznie w dół, więc niestety wkrótce chodnik zaczął powoli piąć się w górę. Siła napędzająca wrotki Plant'a zniknęła. Niezadowolony zdjął rolki i założył buty, które do tej pory wiózł powiązane sznurówkami i przewieszone przez ramię. Teraz przewiesił tak wrotki i spokojnym krokiem poszedł dalej. Nagle zobaczył dziewczynę siłującą się z grupką psów, które prowadziła na smyczy. Robert przystanął i popatrzył chwilę co robi. Czemu on by miał nie spróbować? Właściwie wyprowadzanie psów na spacer to niezła zabawa. I miałby siłę napędową do swoich rolek...

***

W tym czasie Jimmy, Bonzo i John siedzieli w swoim pokoju i tarzali się ze śmiechu na podłodze pośród prenumerat gazet "L. A. Times" ze zdjęciem Roberta Planta na okładce. Na jednej z nich napisali wielkimi literami "ROBERT PALANT".
- Przecież on nas zabije! - powiedział Bonham. I nagle wszyscy chłopcy przestali się śmiać i spojrzeli po sobie z przerażeniem.  I na nowo wybuchnęli szaleńczym śmiechem.

***

Robert podszedł do furtki. W ogrodzie zobaczył jakąś kobietę, wyglądającą mu na czterdziestkę. Właśnie przesadzała kwiaty.
- Przepraszam... - zaczął Plant.
- Słucham?
- Czy ma pani psa? - spytał proso z mostu. Kobieta trochę zgłupiała.
- Taaak... - odpowiedziała wolno.
- A był dzisiaj na spacerze?
- Noo... On właściwie cały czas sobie...
- A może go wziąć? Niedrogo! - kobieta pomyślała, że to jakiś student, który chce dorobić i ima się każdej pracy, no bo czego się nie robi dal kilku groszy w jego stanie? I z politowaniem spojrzała na koszulkę oblepioną różową watą cukrową. Wydawał się być odpowiedzialny (pozory czasem mylą) i sympatyczny. Zdjęła rękawiczki.
- Zaraz przyprowadzę Bena - i weszła do domu. Robert z satysfakcją oparł się o furtkę i założył rolki. Po chwili właścicielka przyprowadziła karmelowego labradora. Podała Robertowi smycz.
- Proszą go odprowadzić tutaj za godzinę.
- Oczywiście! - Plant poklepał psa po głowie i powoli ruszył na rolkach. Pies nawet się go słuchał. Po kilkunastu metrach Robert zobaczył starszą panią z małym kudłatym kundelkiem o ciemnej sierści.
- Przepraszam... - zagadnął. - Może wyprowadzić pani psa za kilka groszy?
- A ile dokładnie, co?
- Noo... Mało, bardzo mało, tak malusio!
- A jak się nazywasz chłopcze, czym się zajmujesz i czemu chcesz wyprowadzić mojego psa? - spytała podejrzliwie. Robert w ogólne się nie przejął. Dalej uprzejmie się uśmiechał. 
- Ja nazywam się Robert Plant, jestem z zawodu... muzykiem. No, śpiewam! I po prostu chcę pomóc! Ja... Wyprowadzam psy. Pracuję dla firmy... PZPTKTPNLNZIW - nazmyślał na poczekaniu.
- Co to znaczy? Nie ma takiego słowa!
- Nie! To nie słowo, to skrót!
- Od czego?
- No... Yyy... To... Pomagam Z Psami, Tym, Którzy Tego Potrzebują Najbardziej, Licząc Na Zrozumienie I Wdzięczność - wyrecytował z dumą.
- Kto by tak nazwał firmę...? Czego to dzisiaj nie wymyślą... Chce pan powiedzieć, że ja potrzebuję pomocy w opiece nad Fafikiem?!
- Nie! Ja... Ja...Tylko... HY! - Robert zobaczył witrynę w sklepie obok i skoczył do niej z radością. Kucnął przed nią i zaniósł się głośnym kaszlem, aby zwrócić na siebie uwagą starszej pani. I podziałało. Odwróciła się. Zobaczyła Roberta i witrynę.



W końcu chcąc się uwolnić od nachalnego młodzieńca oddała mu smycz i dokładnie opisała sposób wyprowadzania na spacer Fafika. Plant skwapliwie kiwał głową. Przejął smycz i odszedł w swoim kierunku. Po pewnym czasie miał już siedem psów: karmelowego labradora Bena, kundelka Fafika, owczarka niemieckiego Grizzly, ciapowatego buldoga Jimmy Page (właściciele chyba byli fanami Led Zeppelin), poważnego dobermana Arthura, suczkę golden retrievera Lizzy i rottweilera Cookie, który cały czas marszczył nos, jakby był wściekły. Blondyn pogłaskał każdego pieska po głowie.
- No, moja malusie kotki... Yyy... to znaczy pieski! No nieważne... - Robert wyrzucił za siebie patyczek po wacie cukrowej. Psy rzuciły się za nim, zapewne myśląc, że mają aportować.
- Heej! - krzyknął zaskoczony Plant. - Nie! Nie, siad! - psy usłuchały i wszystkie usiadły, patrząc zdziwione na Roberta. Wkrótce Plant był ciągnięty przez zgraję psów, czując wiatr we włosach i szczerząc się jak idiota. Odwiedził tym sposobem park miejski, kilka skrzyżowań (dobrze, że Fafik zatrzymywał się na czerwone światła ciągnąc za sobą resztę psów) i zwolnił dopiero przy dworcu. Zobaczył sklep z pamiątkami i gazetami. Zatrzymał się przed witryną. Ze zdziwieniem stwierdził, że jeden starszy facet za ladą i drugi młodszy wskazują na niego, a potem znów przenoszą spojrzenie na gazetę. Odniósł wrażenie, że się z niego naigrawają. Wjechał do sklepu.
- Przepraszam, ale tu jest zakaz wprowadzania psów... - wokalista zignorował tę uwagę. Dokładnie zbadał wzrokiem stoisko z gazetami. Nic ciekawego. Żaden tytuł nie przykuł jego uwagi...
- Hyy! - szarpnął gazetę, zrzucając na podłogę kilka innych numerów. Wypuścił smycz. Psy popatrzyły na niego zdziwione. Robert przeczytał tytuł i wściekły wyjechał ze sklepu. Nie patrząc przed siebie czytał artykuł z każdą chwilą czerwieniejąc ze złości coraz bardziej. Kierunek: Hellhouse. Cel: ...zabić drani...!!!!!!


Strona tytułowa:


Artykuł (podzieliłam na trzy część, żeby było lepiej widać - kliknijcie, a powinno się Wam powiększyć - tak jakbym stronę z gazety pocięła poziomo na trzy paski, czyli jedna kolumna ciągnie się od tytułu, aż na sam dół do zdjęć):