JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

sobota, 21 listopada 2015

Rozdział 28

 

You're Fucking Crazy


- Robert? Chciałbym z tobą porozmawiać. Pamiętasz jak ci kiedyś powiedziałem, że w zespole powinniśmy się sobie zwierzać i traktować się jak rodzina?
- Uhumm...
- No właśnie. I wtedy też ci powiedziałem, że zawsze możesz na mnie liczyć...
- Yhym.
- To... Mógłbyś mnie posłuchać? - Plant popatrzył na niego znudzony i zdecydowanie niezadowolony, że ktoś mu przeszkadza.
- Przecież słucham - mruknął na odczepne i wrócił do pisania.
- No dobrze. Więc... Wiesz, jak... Ale co ty właściwie tam piszesz? - Robert przygryzł długopis i zastanowił się czy odpowiedzieć na to pytanie czy nie.
- Spisuję testament.
John błyskawicznie skojarzył ze sobą fakty i przestraszył się nie na żarty. Żeby wszystko było jasne, lepiej będzie chyba napisać Wam myśli Jonesa. On sam może nie byłby z tego zupełnie zadowolony, ale... No cóż, jest tylko bohaterem w tej historii.
- Wcale nie! Nie pozwalaj sobie! Jestem Johnem Paulem Jonesem!
Tak, tak, wróćmy do opowiadania.
John pomyślał: Robert spisuje testament -> testament zazwyczaj spisuje się przed śmiercią ->  Robert jest zdrowy, więc raczej jego dni chyba nie są policzone -> nie ma wojny ani nic podobnego, żeby Robert miał powód obawiać się śmierci -> może planuje śmierć? -> chciałby popełnić samobójstwo?! -> ale niby czemu by o tym myślał? -> jest w depresji? -> czemu miałby być w depresji? -> koledzy z zespołu mu dokuczają? -> cały świat się z niego śmieje, bo został ośmieszony w L. A. Times -> jego śmierci będą winni koledzy z zespołu -> cały świat ich znienawidzi -> ROBERT POPEŁNI SAMOBÓJSTWO PRZEZ NIEGO!!
- Nie! Robert, nie! Nie myśl nawet o tym!
- Co? O czym?
- O samobójstwie!
- CO? Czemu miałbym o tym myśleć?
- Nie wiem, ale nie myśl o tym!
- Nie myślę!
- To o czym myślisz? Masz AIDS?!
- John! Ogarnij się!
- Umierasz?
- Nie!
- To po co piszesz testament?
- Chce być przygotowany na każdą ewentualność.
- Ha! Czyli jednak spodziewasz się śmierci!
- Nie!
- Tylko tak mówisz! Chcesz się otruć!
- Co? Wiesz, dużo głupot już mówiłeś, ale ta jest największa.
- Sam słyszałem! Tylko chciałeś mnie wtedy zmylić, mówiąc, że nie chcesz nikogo otruć! Pamiętasz, jak ci ta twoja wróżka powiedziała o tej truciźnie. O nie! Nie myśl, że ja ci na to pozwolę! Koniec z samodzielnym przyrządzaniem sobie posiłków!
- John. Przecież nie przyrządzam sobie sam posiłków.
Plant pstryknął palcami, a u jego boku pojawił się kamerdyner w białych rękawiczkach.
- Od kiedy on tu mieszka?
- Od zawsze.
- To czemu dopiero teraz się o tym dowiaduję?
- Bo masz wadę wzroku?
- Ja?
- Tak.
- Czemu tak uważasz?
- Mam różne powody.
- Na przykład?
- Nigdy nie zapinasz koszuli pod samą szyję, bo nie widzisz ostatniej dziurki, masz problem z dobieraniem ubrań, mrużysz oczy, kiedy patrzysz na mnie na koncertach, kiedy tańczę...
- Co ty nazywasz tańcem?
- ...spotykasz się z tą redaktorką i zawsze, kiedy przychodzisz do studia wchodzisz do złych drzwi, prowadzących do tej pustej sali, gdzie ktoś zawsze uprawia seks. Albo jak zakładasz się z Bonzem o sto funtów to zawsze jak przegrasz dajesz mu 10, bo nigdy "nie zauważasz tego drugiego zera". Co więcej - jesteś krótkowidzem. Przy takiej wadzie stawiam na minus 3 dioptrie.
John wykonał teatralnego facepalma, a kamerdyner zaklaskał. Robert uciszył go ruchem ręki i odprawił zirytowanym spojrzeniem.
- Powiedziałbym coś, ale i tak będziesz obstawał przy swoim. A teraz wybacz, ale idę porozmawiać z twoim kamerdynerem. Jak on ma na imię?
- Charles.
- Tak, idę porozmawiać z Charlesem o tym, że od teraz to ja będę przygotowywał ci posiłki.
Jones wyszedł z pokoju, a Robert natychmiast wziął się za pisanie testamentu. Jeżeli John chce mu gotować, to niedługo może umrzeć z głodu, albo faktycznie przez zatrucie! John pewnie nawet by nie wiedział, że przygotował mu truciznę... Pewnie byłby przekonany, że ugotował coś pysznego...
- To znaczy pójdę zaraz - Plant przewrócił oczami, kiedy John wrócił się do pokoju - jak mnie wysłuchasz.
Robert tego wolał w ogóle nie komentować. Na serio. Jones stanął przed Robertem. Potem usiadł na krześle. A potem na łóżku.
- A... mi coś zapisujesz? - spytał próbując zerknąć na kartkę.
Robert popatrzył na niego zaskoczony. Co?
- Co cię interesuje moja ostatnia wola?
- Czyli jednak jest już ostatnią?
- Skąd mam wiedzieć? Już ci powiedziałem, że nigdy nic nie wiadomo.
- No widzisz! Posłuchaj co mówisz!
- How many more times??
Robert przygryzł długopis.
- Słuchasz mnie? - znowu wtrącił się John.
- Tak.
- Co ja mam powiedzieć tej dziewczynie?
- Co?
- No bo... bo ona chyba myśli, że jesteśmy parą, a ja przecież mam żonę i dzieci i wiesz...
- Szczerze? Nie, nie wiem.
- Robert!
- Czego ty ode mnie oczekujesz? Może porozmawiaj z jakimś psychologiem czy coś, ja nie wiem.
- Psychologiem? A może jakaś przyjacielska rada?
- Powiedz jej, że masz rodzinę?
- Ale jak?
- Normalnie?
- Robeeeert!
Plant odłożył testament i długopis. Nachylił się nad Johnem.
- Posłuchaj uważnie. Przy następnej rozmowie powiesz jak tak: "Posłuchaj" jak ona ma na imię?
- Nie wiem.
- Nie wiesz?
- Nie.
Robert ponownie wykonał facepalma. Kamerdyner podał mu szklankę wody i tabletkę uspokajającą.
- Skąd on...? - powiedział do siebie basista. Przecież nie widział, kiedy ten facet tu wchodził!
- To bez imienia będzie. "Posłuchaj - kropka. Nie wiem czy wiesz - pauza, żeby zwrócić jej uwagę - ale mam pewien problem. Chodzi o pierwszy album Led Zeppelin. Napisałem piosenkę o pewnej dziewczynie. Po prostu to zrobiłem. Ale nie potrafię wyrzucić jej z mojej głowy. I za każdym razem, kiedy o niej myślę, wyobrażam ją sobie z innymi facetami - nigdy ze mną. Doprowadza mnie do szaleństwa, ale jest taka pięknaa... To się dzieje za każdym razem, kiedy gram tę piosenkę. Kim może być ta dziewczyna? - tutaj musisz zrobić coś takiego, że by ona po prostu occh i achhhh, żeby myślała, że to o niej, ale nie możesz pokazać, że to o niej. Masz być bezstronny - jakaś dziewczyna - nie wiemy jaka. Zagraj jej tą piosenkę. No wiesz, musisz zrobić coś takiego romantycznego, a taka piosenka będzie idealna. Potem kontynuujesz - Cóż, to moja żona. Miałem szczęście, że się pobraliśmy. Mamy dzieci, dom... - Tu się przygotuj, bo teraz będzie szok, jakby dostała w twarz. Haha, to będzie niezła mina, uwierz mi. I potem zaproponujesz jej spacer, a ona odmówi i nigdy więcej się nie spotkacie. Łapiesz? Nic jej nie mówisz wprost, więc nie ma konfrontacji. Nie może ci zarzucić, że ją okłamywałeś, albo coś przed nią celowo ukrywałeś. Rozumiesz, co masz zrobić?
- Noo... Tak, raczej tak, ale... O jakiej piosence my rozmawiamy?
- Yyy... Tej, którą napisałeś o miłości do dziewczyny?
- Aha... Okej...
- Do ciebie nic nie dotarło.
Kamerdyner podał Robertowi tekst utworu"Since I've Been Loving You".
- Masz.
- To mam jej zagrać?
- A czemu nie?
- Alee... Nie wydaje mi się, żeby to było wystarczająco dobre...
- No to trudno. To nie wiem. Sam coś wymyśl. Zagraj jej coś na basie, żeby ją wzruszyć, a potem jej powiesz, że takie dobre melodie tworzysz tylko myśląc o żonie i dzieciach...
- I to zadziała?
- Łiiichhhaha! - usłyszeli John i Robert. Czy Jimmy próbował udawać konia? Serio?
- Jimmy? Co robisz?
- Nic!
- Słyszałem!
- Sprawy ściśle tajne, tylko dla Jimmy'ich Page'ów.
- Okej, wracając...
- Co robisz dzisiaj, Robert? - spytał Bonham, stając w drzwiach.
Popatrzył zdziwiony na John i kamerdynera. Plant otworzył swój kalendarzyk i spojrzał na plan dnia.
- Dużo rzeczy.
- Aha. A masz czas o 12?
Robert pokręcił głową.
- Idę do salonu piękności.
- Aha, a... Co? Dobra, nieważne. A o 14?
- Nie. Umówiłem się na obiad z taksówkarzem.
- Aha, a... Co? Z taksówkarzem?
- No... Czemu nie? Jechałem z nim i tak jakoś wyszło.
- To może 16:30?
- Mam spotkanie Klubu Wielbicieli Lynx Lynx.
- Lynx Lynx? Ty tego nawet nie lubisz...
- Skąd od razu takie  założenie? Lynx Lynx są wspaniałe! Trzeba zacząć działać na ich korzyść!
- Okej, wiesz, dzięki.
John wyszedł z pokoju. (Kto mi poprawnie napisze w komentarzu co ty "Lynx Lynx" dostanie dedykację przy kolejnym rozdziale! :P <przyp. aut.>) Rzucił krótkie zdziwione spojrzenie na Johna i poszedł do Jimmy'ego.
- Jim?
- Do kogo ty mówisz?
- Do ciebie? - zapytał ostrożnie, zaskoczony Bonzo.
- Ja mam na imię Jimmy. Jimmy Page tak dla ścisłości.
- Jimmy Page'u...
- ...Gibsonisto - wtrącił.
- ...Gibsonisto... Co dzisiaj robisz?
- Ooo... Masę różnych rzeczy!
- Na przykład?
Jimmy oparł się łokciami o stół i popatrzył na Johna.
- Dziś? Hmm, dziś jadę pograć z kumplami w polo...
- ŻE CO?! Słuchaj, Robert umawiający się na kolację z taksówkarzem jest dziwny, Robert idący do salonu piękności jest...
- Robert idzie do salonu piękności? Ej, ja też chcę! Czemu nic mi nie powiedział?
- ...dziwny, Robert idący na spotkanie Klubu Wielbicieli Lynx Lynx...
- Co to jest "Lynx Lynx"? On się uczy łacińskiego?
- ...jest dziwny. John siedzący obok Roberta i jego kamerdynera z tym podejrzanym błyskiem w oczach jest dziwny, ale TO PRZECHODZI WSZYTKO, NO!!! Ja oszaleję! Idę się przejechać! Wariaci!
- Ale co? Co? Wkurzasz się, bo chcesz iść ze mną, a cię nie zaprosiłem? - spytał Page, zatrzymując perkusistę w drzwiach. - Chcesz sobie pograć w polo?
- Ja? Ale.. takie prawdziwe?
- No, a co myślałeś?
John wzruszył ramionami.
- A o której?
- O piątej.
- Okej.
- No i widzisz!
Bonham otworzył drzwi i zatrzymał się w progu.
- To będzie tutaj i tyle - mówił Izzy, tłumacząc coś facetowi ubranemu w zieloną koszulkę z kępkę trawy z przodu i brązowe spodnie. Za nim stał zaparkowany samochód z reklamą trawy. John i Jimmy przez chwilę przyglądali się tej scenie, po czym Bonzo trzasnął drzwiami i poszedł po motor. Page przeszedł po drzwiach, które znowu wypadły z zawisów i leżały na ziemi.
- Robert? - spytał, wkraczając do pokoju.
- Przeszkadzasz nam - przywitał go cieplutko Robert.
- Mam sprawę, z którą nie mogę zwlekać, sir Robertusie!
Plant popatrzył na niego zaciekawiony. "Sir Robertusie"? Mogło chodzić tylko o jedno!
- Sir Jimmusie Maximusie Pageusie XII, czyżby to, co wkradło się nikczemnie pośród moje pędzące myśli?
Plant wstał, a Jimmy położył mu rękę na ramieniu i spojrzał poważnie w oczy. Jones siedział skołowany i zaniepokojony.
- Wręcz chyba galopujące. Sir Robertusie, zbliża się czas naszego zwycięstwa w chwale na obcej ziemi lub klęski z dala od domu.
- Podołamy zadaniu! Już wygraliśmy tyle wojen i bitew! Tu nie może nam pójść gorzej! My przecież walczymy z sercem o nasz rycerski honor!
- A więc do boju, sir Robertusie Plantusie II!
- Tak jest, sir! Za Led Zeppelin - kraj winem i sokiem jabłkowym płynący!
- Sokiem jabłkowym? - spytał John.
- Lubię sok jabłkowy.
- Jaką długość ma osiągnąć mój cień, abym zjawił się na polu walki?
- O piątej - szepnął Jimmy na ucho Plantowi, a potem poklepał go po ramieniu i wyszedł.
- O co chodzi, Robert? - zapytał Jones.
- Gramy w polo dziś o piątej. Potrzebuję jeszcze jednego członka do drużyny, Johnatanie!
- Do usług, sir!

***

- No i będzie ładnie - powiedział zadowolony Izzy, wracając z zewnątrz. - Będziemy mieć zadbaną trawę!
Slash i Steven popatrzyli na niego głupkowato. Stradlin wzruszył ramionami i poszedł na piętro. Slash i Steven byli załamani. Skończył się alkohol! Została im tylko bombonierka czekoladek z likierem! Ale ile tam ich było w środku? Niewiele!

***

Duff stanął przed witryną sklepu ze sprzętem AGD. Poślinił dłoń i przejechał po włosach, przeglądając się w szybie. Potem jednak stwierdził, że będzie wyglądać za poważnie i potrząsnął głową, a potem rozczochrał się ręką. Poprawił kołnierzyk białej koszuli. Brakowało jej połowy guzików, a rękawy były trochę krótkie, ale nie był najgorzej. Nawet, mimo że miał skórzane spodnie i kowbojki, to każdy bez trudy zauważyłby, że Duff McKagan wygląda jakoś elegancko... Blondyn nawet nie założył skórzanej rękawiczki! Poprawił kolczyka w uchu i ruszył dalej ulicą. Trochę się denerwował, więc rozluźnił kołnierzyk. Żuł miętową gumę, wciąż nerwowo sprawdzając czy ma ze sobą wszystko co konieczne. W końcu zatrzymał się przed jednym z wielu takich samych wieżowców. Wypluł gumę i pchnął drzwi. Stanął przed biurkiem. Dziewczyna poczuła zapach wody kolońskiej, męskich perfum i miętowej gumy do żucia. Podniosła wzrok.
- O, dzień dobry panie McKagan! Pan Connolly już czeka! Tam gdzie zawsze.
Duff skinął głową, wziął głęboki wdech. Poszedł w stronę znajomych mu już dobrze drzwi.
- Auu! - powiedział.
Rzucił wściekłe spojrzenie wiszącej z sufitu lampie i wszedł do pokoju bez pukania. Uświadomił sobie swoje nieodpowiednie zachowanie i trochę się zmieszał.
- Aa, pan. Proszę wejść - przywitał go obojętnym tonem mężczyzna siedzący w czarnym skórzanym fotelu.
Pan Connolly był poważnym facetem.
- Niech pan pokaże co tam mamy...
Duff podał mu teczkę. Mężczyzna otworzył ją, rzucił okiem na tekst i odłożył wszystko na parapet. Po czym zatrzymał się i jeszcze raz sięgnął po teczkę. Duff patrzył na niego przerażony.
- Przepraszam pana, ale które imię ma się znaleźć na okładce, bo zapisał pan tutaj trzy: Andrew, Michael i Duff...
- Bo mają być trzy.
- Trzy?
- Tak.
- Ma pan trzy imiona?
Duff skinął głową.
- No dobrze. A co z okładką?
- Omawialiśmy tę kwestię z Rayanem.
- Aaa... tak, widzę... No dobrze. Skontaktujemy się z panem za jakiś czas. Do widzenia.
Duff podniósł się z krzesła.
- Do widzenia.
Szybko wyszedł z pokoju i oparł się o ścianę. Wypuścił powietrze i wzniósł oczy do nieba. To było straszne przeżycie. Uśmiechnął się chytrze. Ha! Ciekawe jaką minę będzie miał Steven, kiedy mu pokaże swoją wydaną trylogię! Duff odniósł wrażenie, że kiedy powiedział Adlerowi, że pisze książkę to perkusista nie potraktował go poważnie. Zastanawiał się nad tym jeszcze długi czas później. Czemu Popcorn by mu nie wierzył? Jak zobaczy wydrukowaną na pachnącym papierze trylogię "Sex, drugs and rock n' roll" z nazwiskiem autora "Andrew Michael Duff McKagan" na okładce ze zdjęciem jego basu i butelki Nightraina! A gdzieś w tle logo Guns N' Roses. Z tyłu będzie zdjęcie Duffa - różne w zależność od tomu. Blondyn już nie mógł się doczekać. Ale dziewczyny będą na niego lecieć! Musiał się naprawdę rozmarzyć, bo sekretarka popatrzyła na niego.
- Panie McKagan...?
Duff wrócił na ziemię, postawił kołnierzyk, rozpiął koszulę i wyszedł na ulicę. Podwinął rękawy i z nagim torsem, przyciągając spojrzenia wszystkich dziewczyn, mijanych na ulicy, ruszył oblać swoje zwycięstwo. Nagle zauważył tuż przed sobą koleżankę Nancy Wilson, którą postanowił poderwać już pierwszy raz, kiedy ją zobaczył. Wtedy szła z Nancy, więc Duff miał dobry pretekst, żeby zagadać - mógł udać, że jest fanem Heart i w sumie z chęcią nawiąże znajomość również z koleżanką jego idolki.
- Heej... - zaczepił ją Duff.
Dziewczyna uśmiechnął się do niego.
- Co robisz? Jesteś zajęta? Nie masz ochoty oblać ze mną mojego sukcesu? - spytał.
Kobieta spojrzał na jego tors i stwierdziła, że idzie z Duffem, dokądkolwiek ją zaprowadzi.
- A jaki to sukces? - spytała.
Mckagan objął ją ramieniem i zaczął rozpływać się nad cudownością swojej ukończonej książki, a dokładniej (co cały czas podkreślał) TRZECH książek.

***

- To ile będzie? - spytał Izzy, licząc zielone banknoty i patrząc z uniesionymi brwiami na faceta w koszulce z kępką trawy.
- Dwanaście dolarów.
- ILE?! - Stradlin znieruchomiał.
- Dwanaście dolarów, proszę pana.
Rytmiczny spojrzał na niego ponuro i odliczając odpowiednią kwotę podał mężczyźnie agresywnie pieniądze. Tamten schował je do kieszeni i pożegnał się. Izzy pokręcił głową zdegustowany i schował resztę pieniędzy do kieszeni.
- Hje, hej, hej! - zawołał Steven, wysysając likier z czekolady.
- Wiśnia... - burknął z obrzydzeniem Slash, wyrzucając, wyłowiony z likieru, owoc przez drzwi - na trawnik.
- Od kiedy ty - zbuntował się Steven - rozporządzasz naszymi wspólnie zarobionymi pieniędzmi? Zawsze się dzielimy! I nie mów mi o jakiś pieprzonych wspólnych funduszach zespołowych, bo nie ma czegoś takiego w Guns N' Roses! 
- Slash! Idź to podnieś chuju!
- Czemu ja, kurwa?!
- Bo ty tam wyrzuciłeś!
- A gdzie miałem to wyrzucić?
- Nie wiem! Nie obchodzi mnie to! Twój problem! Ale ma to nie leżeć na naszym wypielęgnowanym za dwanaście dolców trawniku! Jesteś jak chwast! 
- Ja?
- TAAK! IDZIESZ TO PODNIEŚĆ, ALE JUŻ!!
- Mogę odzyskać moje pieniądze? - spytał Steven.
- Jakie znowu pieniądze? Nie! Musimy oszczędzić na...
- Trawę? - wszedł mu w słowo Adler.
- Tak, można tak powiedzieć...
- Ha! Nie ma tak! Nie będziesz sobie kupował za moje pieniądze narkotyków, złodzieju!
- Co? Ale ja mówiłem o..
- Co to za różnica! Oddawaj!
- Po moim trupie!
- O, no to już niedługo! - zagroził Popcorn, wstając.
Izzy zdjął swój skórzany beret i rzucił go o podłogę.
- No, zobaczymy, co potrafi twoje pięć stóp i siedem cali w porównaniu z moimi sześcioma stopami wzrostu!!
Izzy przygotował się do ataku, ale Steven chciał tylko swoją kasę - nie bójkę. Skoczył na Stradlina, próbując zwalić go z nóg. Ale szatyn się nie dał. Perkusista chwycił przeciwnika za rozporek i odpiął zamek.
- Co ty kurwa...?
Adler pchnął rytmicznego na podłogę. Sprawnie zaczął zdejmować mu spodnie. Slash wykopał już wiśnię na ulicę (mamrocząc obelgi pod adresem Izzy'ego) i wracał do domu. Widok, jaki tam zastał, wprawił go w wielkie zdumienie. Izzy spoliczkował Popcorna, który lekko oszołomiony ciągnął go za buta. W końcu ściągnął szatynowi spodnie i czmychnął na piętro. Stradlin pozbierał się z ziemi, rzucił Slashowi nienawistne spojrzenie ("Ale, że co ja niby..?") i pogonił Adlera.

*** 

 Kiedy Duff i jego towarzyszka szli do Rainbow, pan Connolly sięgnął po teczkę leżącą na parapecie. Wszystko był w środku równo poukładane. Jako wydawca chyba powinien się bliżej zapoznać z treścią tego, za każdym razem pachnącego perfumami, ulicznego pisarza. Odłożył na bok zbędne kartki, na których były wszystkie umowy i zabrał się za prolog. Rzucił okiem na dedykację ("Tę trylogię chciałbym zadedykować mojej największej miłości, jaką jest styl życia typowego hollywoodzkiego punka, który prowadzę od dłuższego czasu."), ominął podziękowania ("Dziękuję wytwórni Geffen Records, Slashowi, który pierwszy dostrzegł mój przeogromny potencjał i Sex Pistols, za to, że po prostu nagrali te albumy. Specjalne podziękowania dla Jacka Danielsa - mojego natchnienia i największej inspiracji") i zaczął prolog.

Prolog
"Chciałbym, aby potraktowano mnie poważnie. Chciałbym podzielić się z innymi moim spostrzeżeniami i radami. Jest to odnoście stylu życia, jaki określa się mianem "sex, drugs and rock n' roll". Sam prowadzę właśnie taki styl życia i chcę przestrzec wszystkich przed pewnymi sytuacjami, a doradzić tym, którzy już się w nich znaleźli. Czytelniku! Miło, że zdecydowałeś się sięgnąć po tę lekturę. Mam nadzieję, że Cię nie rozczaruje. Celem tej książki jest dotarcie do wszystkich i sprawienia, żeby ich życie było łatwiejsze. Jeśli zastosujecie się do tego co tutaj napisałem - gwarantuję poprawę. "

Pan Connolly sięgnął po kolejną kartkę.

Rozdział 1
Nazywam się Andrew Michael Duff McKagan. Urodziłem się w Seattle, w stanie Waszyngton. Grywałem w różnych klubach i powoli zaczynałem szukać sławy jako po prostu muzyk. Próbowałem gitary elektrycznej, akustycznej, basowej, perkusji, nawet śpiewałem! Potem wyjechałem do Los Angeles i tam zacząłem swoje zupełnie nowe życie. Kiedy tam przybyłem, byłem już punkiem. Postanowiłem zasmakować wszystkiego, co proponowało mi Los Angeles, a proponowało mi to na każdym kroku. Sam nie wiem, czy w tym mieście jest miejsce, gdzie nie ma np. kokainy. Jeśli tu nie byliście, to mówię Wam, jest WSZĘDZIE, na ulicach, w sklepach, w klubach, w domach, w studiach nagraniowych itd. Spotyka się ją na każdym kroku. Oczywiście ciężko mówić o tzw. "zdrowym stylu życia", spędzając ja całe w takim otoczeniu. Z resztą, życie ogólnie jest niezdrowe, więc jaki "zdrowy styl życia"?? Dwóch moich kolegów z zespołu, w którym gram obecnie - Guns N' Roses (niedługo wychodzi na rynek nasza pierwsza płyta) od dziecka mieszkało w Hollywood (Steven się tutaj urodził, ale Slash przyleciał z Anglii, w wieku kilku lat). Oczywiście nie trudno się domyślić, że mają ścisły związek z, że tak to ujmę, kulturą Los Angeles. Może część z Was, czytając to, myśli "Ocho, kolejni ćpuni, zobaczymy ile jeszcze pociągną, teraz uważacie się za nieśmiertelnych, a kiedy przyjdzie co do czego, będziecie żałować!". Jeśli tak myślisz - cóż, książka chyba nie jest dla Ciebie. Ja, Slash, Steven i wiele innych, którzy żyją jak my, chcą tworzyć sztukę, dobrze się bawić i korzystać z życia. Wiecie co? Nie rozumiem ludzi, którzy siedzą przy stole (czy gdziekolwiek im się podoba, chuj mnie to obchodzi...) podczas śniadania i myślą "O! Tłuszcz, nie tego nie mogę zjeść, bo będę na starość gruba!"
lub
"Muszę ćwiczyć, bo na starość będę mieć problemy!"
lub
"Jeśli to zrobię to mogę zniszczyć całą swoją przyszłość! Jak będę stara to mogę tego żałować"
No hej! Żyjesz tylko po to, żeby planować sobie starość? Sorry, ale ja nie widzę sensu... To jest Twój cel? Dobrze rozumiem? Nie mówię, żeby kompletnie ignorować przyszłość (NO FUTURE, NO FUTURE, NOOO FUUTUUREEE...)! Trzeba trochę brać ją pod uwagę, ale bez przesady, Tzn. jeśli idziesz do sklepu i wybierasz gitarę to nie patrz "Ooo, dziś jestem w dobrym humorze, to wezmę zieloną w stokrotki", a jutro pójdziesz i będzie "Chcę się zabić, wezmę mroczną, czarną...". Dobra, jeśli masz kasę na to, żeby codziennie kupować inną gitarę to omiń tę część. Myśl o przyszłości, ale najbliższej. Kupujesz dom, bo chcesz w nim mieszkać w najbliższym czasie. Czy kupujesz dom, żeby za czterdzieści lat tu przyjechać i osiedlić się na stałe z rodziną? No chyba nie. Po co mam myśleć, co mam robić teraz, aby mieć z tego coś na starość? Kto mi gwarantuje, że dożyję tej starości? Miałem kiedyś dziewczynę cud-miód, hollywoodzki anioł (Jezuuu, ta kobieta miała kształty jak... prawdziwa kobieta). To było jeszcze w Seattle, ale ona przyjechała tam z rodziną z Los Angeles. Oboje czasem tam trochę się bawiliśmy i kokaina też się znalazła... Chciałem jej sprawić na urodziny coś nieziemskiego, cennego. Kupiłem jej płytę z autografem. Autograf zdobyłem sam! Nie było to łatwe, ale czego się nie robi dla takiej dziewczyny! Nie mogłem się doczekać, aż jej ją dam. I wiecie co? Nie dostała tej płyty. Zmarła z przedawkowania w moich ramionach. Klasyczny przykład, że lepiej żyć dniem dzisiejszym, bo przyszłości może nie być.
Tak więc zaznaczam, że w tej książce wyznaję ideę, aby nie dbać o przyszłość, korzystać z życia i dobrze się bawić.
Korzystać z życia...
Dobrze się bawić...
Spędzać miło czas...
Nie dbać o przyszłość...
Los Angeles...
Nie myślicie o seksie?
Wiedziałem, zboczeńcy! Ale trafiliście. Tak, rozpoczynam pierwszy tom mojej trylogii, dotyczący chyba tematu, o którym można się rozpływać w nieskończoność.
Seks. Seks. Seks. Pozwólcie mi to napisać kilka razy. Seks. Seks. Seks. Seks. Dobra, wystarczy.
Czy wy też czujecie się oszukani, kiedy jakaś dziewczyna doprowadza Was do gwiazd pod stołem w barze, a koleś siedzący obok próbuje się dojebać to tej dziewczyny, a kumple nie reagują?  Jak dla mnie, każda dziwka w tym jednym momencie staje się moim skarbem, którego chcę bronić przed innymi. A więc chyba nie mogę pozwolić, żeby ktoś mi ją odebrał?
Pewnego razu miałem kobietę, która zaczęła mi wytykać, że z dziwkami zachowuję się tak samo jak z nią. Wpadła w jakiś szał. No więc ja jej na to "Hej, slow down, bitch..." i uświadomiłem, że jakakolwiek dziwka by to nie było, to nie jest mimo wszystko przedmiotem. Pomyślcie sobie, że jest tyle dziewczyn, które chciałoby się przelecieć, a tylko część z nich ci pozwoli. Czemu? Bo wiedzą, że mężczyzna tego pragnie i w swojej uległości ostatecznie się zgodzą. To są kobiety, które mają dobre serce i chcę szerzyć miłość w świecie! W zasadzie to nie rozumiem, czemu słowo "dziwka" jest obraźliwe. Pomyślcie, gdyby ich nie było, jak wyglądałoby Los Angeles? Sunset Strip*? Dziękujmy wszystkim groupies za to, że są! Hej, dziewczyny - nie zniechęcajcie się! Trzymać tak dalej!
Ale czy dziwkę można traktować jak angielską królową? Można, owszem. Ale nikt raczej tego nie robi. Chociaż weźcie pod uwagę, że każda dziwka może być taką królową angielską przez ten krótki moment - wiecie o czym mówię.
Więc pamiętajcie: mężczyźni potrzebują seksu, a nie zawsze ich kobiety są do tego tak pozytywnie nastawione, więc trzeba się wspomóc jakimś groupies. One istnieją, aby pomagać!
Tylko nie koniecznie zdradzajcie żony, jeśli akurat dzisiaj nie chcą, żebyście je posuwali... Małżeństwo to inna sprawa... Zahaczę o ten temat w książce, ale za jakiś czas.
__________________________________________________
*Sunset Strip - ulica w Los Angeles, na której znajdują się najpopularniejsze wśród rockmenów bary, jak: Raibow, The Roxy, The Troubadour, Whiskey a Go Go, Cheetah itd.

Tutaj kończył się rozdział. Pan Connolly zrobił wielkie oczy. A potem roześmiał się na głos, aż poleciały mu łzy.
- Szefie, wszystko w porządku? - zapytał Rayan, stając w progu.
- Chodź no tutaj, musimy porozmawiać o tym Duffie. Ty to masz nosa to młodych pisarzy...
- Ha, wiem, szefie! - uśmiechnął się i przejechał ręką po włosach, drugą opierając na biodrze.