Tutaj też jest fragment podkreślony, więc opisana historia jest prawdziwa. Dodałam tam tylko od siebie (jako autorka) przemyślenia i opisy, które nie koniecznie miały miejsce naprawdę.
Patience
Gunsi i Zeppelini siedzieli w salonie i oglądali MTV, krytykując sposoby poruszania się wokalistów i style trzymania gitar, przez gitarzystów.
- A patrzcie na tego! - powiedział z kpiną Axl wskazując palcem na ekran telewizora. - No co on robi? Lata po scenie i myśli, że co? Że ludzie polecą na jego różowe wdzianko?! To się trzeba nauczyć śpiewać, a potem można nagrywać! - krzyknął Rose oburzony utworem. Przecież on jest najlepszym wokalistą. Jasneee... No przecież Robert Plant, Ozzy Osbourne czy Freddie Mercury nie mają z nim szans (phi, chyba raczej on z nimi...). Slash patrzył na swoje brudne kowbojki zastanawiając się, gdzie, do cholery, ja tak ubrudził?! Nie przypominał sobie, żeby ostatnio chodził po błocie. Ostatnio nawet nie padało, to skąd mogłoby się wziąć błoto...? Rozejrzał się po pokoju. Tylko Rudy krzyczał do telewizora, a reszta wgapiał się od niechcenia w ekran.
- Ejj... - powiedział. - No co z wami? Chodźmy gdzieś.
- Ale co ci nie pasuje... - jęknął Duff.
- Izzy ma niedługo urodziny. Kupmy mu jakiś prezent. - powiedział Steven pokazując Stradlin'owi prawie wszystkie swoje zęby. Chłopak odwzajemnił uśmiech.
- To nie jest głupi pomysł. - powiedział Bonham. Izzy zarumienił się i postanowił wkroczyć do akcji.
- Ale nie musicie... Naprawdę...
- Ależ musimy! - krzyknął Plant.
- No właśnie! - poparł go Page. - Ty będziesz sobie tylko chlać, ćpać i grać, a my nic, mimo, że będziemy doskonale widzieć, że masz urodziny?! Taka opcja nie wchodzi w grę.
- Zrymowałeś. - uśmiechnął się Jones.
- No jasne! - odparł dumny Jimmy. - Zbieramy się! - ryknął na całą Kalifornię i najbliższe jej okolice. Axl podniósł się i wyłączył telewizor. Spojrzał na wciąż rozwalonego na fotelu Hudson'a, wpatrującego się w czubki swoich butów.
- A ty co? Nie idziesz?
-Idę. A pomożesz mi wstać?
- No chyba cię pojebało! Znalazł się puszek - okruszek, który nie potrafi sam wstać z fotela.
- Jak mnie nazwałeś?! - krzyknął Saul zrywając się na równe nogi.
- PUSZEK - OKRUSZEK!!!!! - wydarł się Rose, aby mieć pewność, że Slash usłyszy. No ale bez przesady... On jeszcze ma całkiem dobry słuch. Axl to jednak lubił denerwować ludzi. Rudzielec zaczął uciekać z szyderczym uśmieszkiem. Kudłacz popędził za nim. Izzy podszedł do drzwi z zamiarem wyjąscia z domu, ale zatrzymał go McKagan.
- Sorry, stary. Ty zostajesz. Mamy ci kupować prezent. Nie możesz go zobaczyć. - powiedział. Stradlin ze zrezygnowaniem powlókł się w głąb domu. Robert widział całe zamieszanie i pomyślał, że zostanie z rytmicznym.
- Ej, chłopaki. - wstrzymał kolegów z zespołu. - Ja zostaję.
- Na pewno? - zapytał Jimmy. Plant skinął głową. Wszyscy (oprócz Plant'a i Strdalin'a) wyszli z domu. Axl i Slash biegli na przodzie. Nagle Rose zatrzymał Hudsona.
- Przykro mi, ale dla ciebie się droga kończy. - powiedział i wskazał na stojący obok znak. Zaśmiał się i pobiegł przed siebie. Cała wycieczka z Hellhouse minęła stojącego na chodniku Slash'a. Tylko Popcorn mijając przyjaciela poklepał go ze współczuciem po ramieniu. Saul wciąż wpatrywał się z niedowierzaniem w znak.
- No to może mi coś opowiesz? Jakąś historyjkę? - zapytał Plant nastawiając wodę na herbatę.
- No nie wiem... - wymamrotał Izzy spuszczając wzrok.
- Robertowi nie opowiesz? - zapytał udając rozczarowanego wokalista.
- No dobra. - uległ rytmiczny.
- Sukces! Zaczynaj. - powiedział siadając przy stole i podając chłopakowi zielony kubek i kostki cukru (sam wrzucił z sześć).
- W samochodzie było piekielnie gorąco. Jechaliśmy przez
zupełne pustkowie. Nie widzieliśmy żadnego domu w pobliżu. No po prostu
zajebiste pustkowie! Wiesz. Siedzieliśmy w ciasnym vanie. Nie mieliśmy naprawdę
nic! Zero. Bez grosza. Instrumenty zapakowaliśmy do samochodu, w którym jechali
techniczni. Wszyscy z nas ćpali, to oczywiste. No oprócz Axl’a. Ja też się
próbowałem ograniczać, ale nie mogę powiedzieć, że byłem święty. To miała być
nasza pierwsza trasa. Nie mogliśmy sobie tego odpuścić! No po prostu nie
mogliśmy! Już odkąd wyjechaliśmy po za granice Los Angeles uświadomiłem sobie,
że cokolwiek by się nie działo to i tak parlibyśmy na przód. Nie było mowy o
powrocie. Doskonale zdawaliśmy sobie sprawę, że żyjemy na krawędzi. Gdyby coś
poszło nie tak moglibyśmy zginąć z powodu braku kasy, potrzeby zażycia dragów,
albo potrzeby napicia się. No, bo przecież byliśmy uzależnieni i nie wiadomo
jak długo byliśmy w stanie pociągnąć bez używek. Nie wiedzieliśmy czy trasa
wypali i czy zespół przetrwa w składzie, w jakim ją rozpoczynał, aż do jej
końca. Nagle po prostu samochód stanął. Zatrzymał się i nie zamierzał ruszyć z
miejsca! Duff powoli zbliżył się trochę przestraszony do maski. Podniósł ją,
aby zajrzeć do środka. Z wewnątrz buchnęły na niego kłęby czarnego dymu.
Odsunął się przestraszony. Nie mieliśmy pojęcia, co mamy zrobić. Nawet nie
mieliśmy możliwości zadzwonić po pomoc! Zostaliśmy wtedy na zupełnym pustkowiu!
Słońce grzało bardzo mocno. Wytoczyliśmy się z auta na powietrze. Było duszno.
Wszędzie panowała susza. Nikt nie miał pojęcia co zrobić. Nie mieliśmy
jedzenia, picia, kasy – nic. Jedyne co nam pozostało to nasze ciuchy. Wszyscy
byliśmy ubrani, w skórzane kurtki, T-shirt’y i kowbojki. Dodatkowo mieliśmy
biżuterię. Jak już wspomniałem, podjąłem decyzje, że choćby nie wiem co NIE
WRACAMY DO DOMU! I wtedy ktoś to powiedział. Rzucił, że może powinniśmy wracać
do domu. To było przegięcie. Wkurwiłem się. Nie mogliśmy się tak od razu
poddać, tylko dlatego, że nam się samochód zepsuł. Postawiłem sprawę jasno.
Zacisnąłem zęby i twardo powiedziałem: „Nie ma, kurwa, żadnej możliwości,
żebyśmy wracali”. Wyciągnąłem energicznym ruchem gitarę z samochodu i ruszyłem
raźno przed siebie. Jak którykolwiek z nich mógł pomyśleć, że w ogóle wchodzi w
grę taka opcja jak powrót?! Byłem na nich wściekły. Nie miałem zamiaru wypuścić
któregokolwiek z nich w drogę powrotną. O nie! To był MÓJ zespół! Axl, widząc,
że jestem bardzo zdenerwowany grzecznie za mną podążył. Inni właściwi nie mieli
wyjścia i hehe, poszli za mną. Dowodziłem! Doszedłem na skraj ulicy. Wciąż
miałem wymalowane na twarzy pragnienie posunięcia się do przodu. Zrobienie
jakiegokolwiek kroku, który przybliżyłby moją popularność, jako gitarzysta
rockowy. No przecież odkąd skończyłem 12 lat moim marzeniem było wyruszenie w
trasę. Teraz to marzenie zaczęło się spełniać. Nie mogłem się wycofać! Skoro
byłem zdecydowany, to dlaczego miałem rezygnować? Stanąłem na skraju jezdni i
wyciągnąłem przed siebie kciuk uniesiony w górę. Po kilku godzinach chłopcy
stracili nadzieję. Pościągaliśmy kurtki i koszulki. Obok leżała moja gitara, a
ja dalej stałem i machałem ręką. W końcu ktoś się zatrzymał. Wsiedliśmy do
samochodu. Jechały w nim dwie hipiski. Wkrótce jednak nasze drogi się
rozjechały. My chcieliśmy dotrzeć do Seattle. Wysiedliśmy zmęczeni i głodni z
samochodu. Dziewczyny pojechały. Znów próbowaliśmy łapać ‘okazję’. Na nasze
szczęście pewien kierowca tira pozwolił na wsiąść do jego pojazdu na tył. Nie zastanawiając
się zapakowaliśmy się do auta. Dotarliśmy w końcu do upragnionego miasta. Ledwo
zdążyliśmy na koncert. Cali spoceni i wycieńczeni podróżą wyszliśmy na scenę.
Okazało się, że samochód jadący z naszymi instrumentami zepsuł się po drodze.
Pożyczyliśmy perkusję i gitary od innego zespołu. Zagraliśmy, co mieliśmy zagrać i zwlekliśmy
się na odpoczynek. Najgorsze było to, że nie zapłacili nam za ten koncert!
Niemieliśmy ani grosza! Ostatecznie Duff ugościł nas w swoim domu. Czuł się
strasznie z tym, że skompromitował się przed ludźmi z rodzinnego miasta. Właściwie
mu się nie dziwię. Przez jakiś czas zabawiliśmy u McKagan’ów. To było piękne i
jednocześnie okropne. Podczas tej trasy tak naprawdę się zżyliśmy. Ta podróż
tak jakby ostatecznie przypieczętowała nasz skład. W tamtym momencie
widzieliśmy, że każdy z nas może polegać na każdego. Byliśmy jak rodzina. Nie
wiem, jak to się wszystko dalej potoczy. – Izzy westchnął ciężko. Przetarł ręką
zaszklone oczy. – Achhh… - powiedział i pociągnął nosem. Upił spory łyk
Naigthrain’a. Plant’owi zrobiło się żal tego cichego szatyna. Widać było, że
naprawdę mu zależy na karierze zespołu. Ten młody chłopak był już tak dorosły.
Szukał swojego miejsca na świcie. Tak mocno wszystko odczuwał. Potrafił
zamilknąć i do nikogo się nie odzywać. Był cichy i skryty. Niektórzy sądzili,
ze jest po prostu na wszystko obojętny, ale wcale tak nie było. Miał swoje
zdanie. Robert poczuł, że pomoże Izzy’emu spełnić jego marzenia. Teraz
dostrzegł to, czego nie widział nikt inny. Poznał tok rozumowania Stradlin’a.
Gitarzysta mu zaufał. Plant poczuł, że w takim razie nie jest dla niego
obojętny. Nie jest dla niego tylko sławnym wokalistą, ale kimś więcej. Izzy –
zawsze skryty za zasłoną ciemnych włosów. Ten tajemniczy chłopak przecież też miał
uczucia!
- Ekhm… Izzy… - mruknął Robert. – Powiedz mi, co byś zrobił
żeby zostać sławny jako gitarzysta?
- Wszystko. – odpowiedział bez wahania Stradlin patrząc
blondynowi w oczy. Plant uśmiechnął się.
- W lipcu wydajecie płytę, tak?- spytał, aby się upewnić.
- Tak. – szatyn pokiwał głową.
- Aaa, słuchaj… Bo… My już tu mieszkamy jakiś czas, a nigdy nie
słyszałem jak gracie…
- Ale nie ma reszty…
- To nic, naprawdę nic. A może ty weźmiesz gitarę, a ja
zaśpiewam, co ty na to? – Izzy nie wierzył w słowa blondyna. Miał zagrać
Robertowi Plant’owi?! Wokalista wcisnął mu do ręki gitarę Page’a , stojącą
obok. Ma grać dla Roberta Plant’a na gitarze Jimmy’ego Page’a?!
- Co umiesz? – zapytał Plant.
- Noo… Kilka kawałków… Umiem „Stairway To Heaven” (Led
Zeppelin już wcześniej napisali i grali na koncertach ten utwór, natomiast wydali
go dopiero na swojej czwartej płycie. <przyp. aut.>)
- No to dawaj! - optymizm Plant'a zawsze udzielał się wszystkim przebywającym w jego towarzystwie. Z tego powodu Izzy uśmiechnął się przyjaźnie. Wziął gitarę i ostrożnie ułożył na kolanach. Uważając na instrument, jak gdyby był niezwykle cenny podłączył go do głośnika. Zaczął, na początku niepewnie, potem śmielej, grać wcześniej wspomnianą piosenkę. Robert poprawiał mikrofon, aby idealnie dostosować wysokość statywu do swoich potrzeb. Wsłuchał się w melodię, oczekując na moment, w którym powinien zacząć śpiewać. Izzy zaakcentował kilka ostatnich dźwięków, a Robert w idealnym momencie dołączył z wokalem. Rytmiczny wytrwale uderzał palcami w struny. W końcu doszli do solówki - momentu, którego najbardziej obawiał się gitarzysta. Skoncentrowany próbował naśladować swojego idola. Nie brzmiało to jak solówka zagrana przez prawdziwego Page'a, ale zagrać tak jak on było niemożliwe. Każdy z gitarzystów miał swój odrębny styl, nie do powtórzenia. Plant zakończył utwór wspaniałym "And she's buying a stairway to heaven..." i ukłonił się teatralnie. Pochwalił Stradlin'a i wyłączył mikrofon.
- I jak? - zapytał uderzając go w ramię. - Podobało się? - zagadnął przyjacielsko.
- Jasne! To było zajebiste! - wykrzyknął rozpromieniony szatyn. Spojrzał prosto w roześmiane, niebieskie tęczówki idola. Nagle drzwi otwarły się z hukiem. Do środka wtoczyli się pozostali mieszkańcy.
- Witamy w hotelu dla chlejących, ćpających i grających rock n' roll'a! - wykrzyknął Steven. Zeppelini, Duff, Axl i Izzy poszli na górę. Slash i Steven zostali na dole. Wciągnęli trochę koki.
- Stevie! - powiedział Slash przybierając poważny wyraz twarzy. Złożył ręce jak pistolet i przycisnął policzek do ściany. Adler zrobił wyjątkowo zdziwioną minę. Hudson powoli przesunął się w stronę drzwi, ciągle dotykając plecami ściany. Wyskoczył przed nie i udał, że strzela przed siebie. Axl (nieźle wstawiony) słysząc "dźwięk pistoletu" (a raczej okrzyki Saul'a) upadł na ziemię i wczołgał się pod stół. Po dokładnym obliczeniu szerokości i wysokości geograficznej, w jakiej się znajduje zaczął wolno przysuwać się do wciąż strzelającego gitarzysty. Kiedy uznał, że znajduje się w odpowiedniej odległości krzyknął: "I used to love her, but I had to kill her!" i skoczył w stronę Slash'a. Wpadł na niego (był święcie przekonany, że na niego wskoczył, ale alkohol zrobił swoje). Hudson przestraszony "upuścił" swój rewolwer i pognał przed siebie. Rose uznał, że podołał zadaniu i pozbył się na dobre nieprzyjaciela ze swojego terenu, dlatego też udał się na poszukiwania Izzy'ego, aby oblać zwycięstwo. Nie na co dzień zdarza się taka okazja!
______________________________________________
A teraz pozwólcie, że rozpisze się na temat paru spraw organizacyjnych (spróbuję się streścić, żeby nie wyszło mi to dłuższe niż rozdział...).
Na początek wyznam, że powoli tracę entuzjazm do opowiadania. Nie chodzi o to, ze nie mam pomysłów czy coś. Mam i to dużo. Wiem dokładnie o czym pisać, ale nie mam ochoty. Nie sprawia mi to już takiej radości jak wcześniej. Po za tym ostatnio bardzo mało z Was komentuje. Rozumiem, że może nie chcecie czytać, ale skoro zapewnialiście, że będziecie to miło by było, gdybyście jednak jeszcze mnie nie opuszczali. I jeżeli zaglądacie chociaż na tego bloga, to proszę, zostawcie jakiś ślad swojej obecności. Chociaż kropeczkę w komentarzu. Chcę wiedzieć ilu z Was jeszcze tutaj zagląda.
Druga sprawa jest taka, że 23.05.14 r. wyjeżdżam na Zieloną Szkołę do Włoch. Wracam 01.06.14 r. Przez cały pobyt nie będę miała dostępu do internetu (w tamtym roku też obiecywali, że będzie i co?!). A 31.05. są urodziny John'a Bonham'a. :( Ustawiłam automatyczną publikację posta poświęconego właśnie jemu, ale nie będę mogła Was poinformować (oczywiście tych, którzy o informowanie prosili). Co więcej, nie będę mogła zobaczyć Waszych komentarzy i postów, jakie opublikujecie w ciągu mojego pobytu za granicą. Na czas Zielonej wyłączę moderacje komentarzy, tak abyście mogli bez problemu widzieć inne komentarze. W przyszłym tygodniu spróbuję wstawić kilka rozdziałów na raz, ale to jeszcze nic pewnego. I myślę, że po powrocie tez zbyt szybko się nowy rozdział nie pojawi. Muszę po prostu odpocząć od tego wszystkiego, oderwać się, zmienić otoczenie. Ten wyjazd jest chyba najlepszym co mnie może teraz spotkać. Freddie Mercury szukał natchnienia w Montreux (bardzo piękne, malownicze miasteczko, w którym między innymi stoi teraz jego pomnik), ja poszukam we Włoszech.Trzymajcie kciuki, żebym dobrze się czuła na tym wyjeździe - nie tak jak w zeszłym roku - i znalazła natchnienie w moim wyobrażonym (zawsze można sobie wyobrazić, że jestem w Szkocji, w malowniczym miasteczku, pośród kwitnących krzewów i drzew) Montreux.