JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

piątek, 30 października 2015

Black is the night full of fright... on Halloween! Yeah, it's Halloween... tonight! Part 2


I nagle wszystko potoczyło się bardzo szybko. Zerwał się silny, zimny wiatr. Potem ziemia pod nogami wszystkich zgromadzonych się zatrzęsła Dynie zaczęły turlać się po trawie. Zrobiło się ciemno, jakby nagle wszystkie gwiazdy zniknęły za chmurami. Wszyscy zaczęli osłaniać głowy rękami. Głośny brzdęk, jakby ktoś przywalił w zbroję. Ktoś coś krzyczał, ktoś komuś podeptał po nogach, ktoś komuś wylał piwo. Ktoś jęknął. Ziemia znów się zatrzęsła. Wszyscy stracili równowagę. Przeklinali i próbowali ustać na nogach. Zrobiło się straszne zamieszanie. Jakiś głośny brzdęk, jakby ktoś uderzył w garnek. Potem dźwięk ciała upadającego na trawę. Ktoś coś krzyknął. Chyba ktoś wołał o ratunek. Blondyn widział tylko poruszające się sylwetki ludzi i dwa duchy, unoszące się w powietrzu nad nim.  Michael Kiske poczuł to dziwne uczucie w żołądku, kiedy samochód zjeżdża z górki, albo kiedy winda stratuje i jedzie w dół. Stracił zupełnie równowagę i zaczął się powoli zsuwać po mokrej od rosy trawie. Złapał się rękami jakiejś kępki, ale źdźbła wyślizgnęły mu się spomiędzy palców.  Duchy nie stały na ziemi, więc nagła strata gruntu pod nogami nie miała dla nich żadnego znaczenia. Blondyn widział, jak spadając w dół, oddala się do nich. Nie wiedział, dokąd, ani jak daleko spada. Upadł. Zatrzymał się, czekając, czy przypadkiem zaraz znowu nie spadnie. Ale nic na to nie wskazywało. Podniósł się z ziemi. Otrzepał ręce i doszedł do wniosku, że są w jakimś wilgotnym i ciemnym podziemiu. A potem dumny z swojego wysnutego wniosku poprawił włosy.
- Czy ja widzę krew? - spytał ktoś przerażonym (a wręcz panicznym) szeptem.
- To jest wino debilu... - wymamrotał w odpowiedzi Markus Großkopf.
- No wiem, tylko udawałem. W ogóle nie masz poczucie humoru - powiedział już normalnie  Ingo Schwichtenberg.
- Ha! Chyba ty!
- Za kogo ty się uważasz, co,  basisto?
- Basista ma bardzo odpowiedzialne zadanie w zespole.
- Ale perkusista jest najważniejszy.
- Skąd ten durny pomysł?
- Najważniejsze, żeby wszystko było w rytmie... Harmonia, melodia i wszystko inne są...
- Oj, weź nie przesadzaj!
- Kto tu jest oprócz mnie - Michael, gdyby ktoś nie był pewny - Markusa i Inga? - przerwał im blondyn.
- Ja i Paul - burknął ochrypły męski głos, którego nie można było pomylić z niczyim innym - Demon.
- Musiał mocno walnąć... Gene, po co ty założyłeś tą zbroję...
- O ile nie zauważyłeś przez swoje magiczne oko, które nigdy się myli i widzi przyszłość, to chodzę w niej cały czas.
- Oko zauważyło. Serio, musiał mocno rąbnąć.
- Co się stało? - spytał Michael.
- Tan Slash, ten wiesz, normalny, chyba przywalił głową w zbroję Gene'a i stracił przytomność. Jest tutaj.
Michael zobaczył w ciemności charakterystyczna sylwetkę stojącego Simmonsa, klęczącego przed nim Paula i jakąś bezwładnie lezącą pod nogami Gene'a postać.
- Jeszcze jestem ja - powiedział głośno Biff, a w powietrzu zajaśniała złotym blaskiem wzniesiona dłoń czarodzieja.
Jakkolwiek złe było ich położenie, mięli czarodzieja, a to nie stawiało ich w sytuacji krytycznej. No i byli Paul i Gene. A poza tym trzech członków Helloween. Nie było tak źle. Kiske odliczył siedem palców.
- Czyli na powierzchni zostało siedmiu plus dwa duchy - mruknął wokalista.
Spojrzał do góry. Gdyby ziemia się zapadła to byliby teraz w dziurze. Widzieliby nad sobą niebo. A tutaj nic takiego nie było. Michael wywnioskował, że są pod ziemią, ale bez wyjścia na powierzchnię. To było dziwnee... Wyjął z kieszeni zapalniczkę i zapalił. Potem złapał płomień i położył go na  otwartej dłoni. Podniósł go do góry, oświetlając całą... piwnicę? Ale jakąś bardzo zaniedbaną piwnicę. W zasadzie nie było podłogi, ani ścian. Bardziej wyglądało to może jak nora, czy coś w tym stylu.
- Tam są drzwi! - zauważył Ingo, który też trzymał na dłoniach płomyczki.
Falujące cienie na ścinach pociemniały, kiedy Markus również wziął do rąk ogień. Biff wciąż utrzymywał lśniące magicznym blaskiem dłonie.
- To idziemy! - zadecydował Großkopf.
- A co z nim? - spytał Gene, patrząc na bezwładnego Slasha.
Zapadło milczenie.
- Dobra, ja go wezmę - powiedział Paul i podniósł Hudsona.
Markus nacisnął na klamkę.
- Zamknięte.
Biff podszedł do drzwi i przyjrzał się im uważnie.
- Podejrzewam, że zaczarowane.
- Dajcie mi dojść - powiedział Gene Simmons, rozkazującym tonem. - Żadne drzwi nie będę stawać na drodze Gene'a Simmonsa - powiedział i rozbił je łokciem na części.
Schylił się i przeszedł dalej. Wszyscy popatrzyli po sobie i wzruszyli ramionami. Podążyli za Demonem. Michael poszedł na końcu, za Paulem, taszczącym Slasha. Następne pomieszczenie wyglądało tak samo, z tą różnicą, że nie miało drzwi, tylko otwarte przejście. Chłopcy szli, szli i szli. W końcu zatrzymali się przed kolejnymi zamkniętymi drzwiami. Ale te były zamknięte na dobre. Helloweeni zbliżyli się. Otoczyli w trójkę dłonie z tańczącymi na nich płomyczkami ognia i zaczęli w nie dmuchać. Wyglądało to trochę, jakby pompowali balony. Płomyczki, pod wpływem powietrza, zaczęły powiększać się. Muzycy położyli ja razem na ziemi. Wyglądały jak ognisko. Biff oceniał sytuację.
- Nie mam ochoty zwiedzać tego podziemia. Chcę jak najszybciej wyjść na powierzchnię!
- Ja też nie - mruknął Gene. - Nie możemy rozwalić tej ściny, skoro przez drzwi się nie da przejść?
Simmons natarł na przeszkodę. Biff podszedł do niego zaczął mruczeć jakieś zaklęcia, skomplikowanie gestykulując. Paul położył Slasha i pomógł Gene'owi pchać ścianę.
- Musi w końcu się przesunąć! - mruknął Stanley.


- Co to było? - spytał Ozzy, patrząc, jak prostokąt ziemi, który przed chwila zniknął, wraca na swoje miejsce.
Tony, Bruce, Michael i Kai wpatrywali się w trawę oszołomieni.
- Okej, to było dziwne - mruknął Iommi.
Hansen wyciągnął rękę i powoli przejechał dłonią po trawie. Potem lekko ją nacisnął, zastanawiając się, czy się rusza. Nic się nie stało. Ostrożnie na niej stanął, ale nic się nie wydarzyło. Zaczął podskakiwać i tupać. Wcale się nie zapadała.
- Michael? Ingo? Markus? - powiedział na głos Weikath. - Słyszycie mnie? - zawołał, nasłuchując, ale nie było słychać żadnej odpowiedzi. - JESTEŚCIE TAM?! - zawołał, kładąc głowę na trawie. Wszyscy zastygli w bezruchu, w grobowej ciszy, czekając na odzew przyjaciół.
- CO ROBICIE? - rozbrzmiało głośne pytanie ponad ich głowami.
Wszyscy się wzdrygnęli. Spojrzeli w górę. Szczerzył się tam Rob Zombie, patrząc z zaciekawieniem na ich dziwną zabawę. Michael pokręcił głową z dezaprobatą i kontynuował nasłuchiwanie.
- No co? - spytał Rob. - Dziwicie się, że ta ziemia zniknęła?
Tony rzucił mu badawcze spojrzenie.
- A wiesz coś o tym? - spytał Bruce.
- Tam jest otwierana klapa...
- Jaka? Czemu nic o tym nie wiem? - spytał Ozzy.
- No taka normalna. Zazwyczaj jest zamknięta. W zasadzie to byłem przekonany, że nie działa, bo nigdy się nie chciała otworzyć. Droga pod ziemią jest o wiele krótsza z mojego domu do tego miejsca. Wolałbym tylko z niej korzystać. Ale bywa przerażająca... I dlatego ją lubię!
- Z twojego domu? - spytał Kai.
- No.
- Czyli jeśli oni będą szli to dojdą do twojego domu?
- Jacy oni?
- No ci, którzy tam wpadli.
- Może tak, może nie. Ta droga jest zdradliwa.
- Co masz na myśli? - drążył Hansen.
- Jeśli nie wiesz, dokąd idziesz możesz dojść wszędzie. Ja mam cel, kiedy z niej korzystam. Ale jeśli oni nie mają, mogą dojść naprawdę wszędzie. To magia.
- MICHAEL! INGO! MARKUS! - krzyczał Weikath, waląc pięściami w (jak się dowiedział) klapę do tych tajemniczych podziemi.
Ale nikt mu nie odpowiedział...
- Jeśli to się otworzyło jakimś cudownym sposobem, to znaczy, że nie bez powodu
- A ty skąd niby tyle o tym wiesz?
- Mam swoje źródła.
- Na przykład?
- To chyba trochę logiczne, prawda? Te podziemie są świetną drogą dla wszystkich zombie. Idealne warunki!
Weikath zaczął targać i rwać trawę, a potem kopać.
- O, kopiemy? - zagadnął Ozzy. - Może ci pomóc, kolego? - uśmiechnął się.
- Jak chcesz - burknął Michael.
Osbourn doskoczył do niego i z radością (i wywieszonym językiem) zaczął kopać.
- Ej, Ozzy! Nie syp na mnie tej ziemi! - powiedział zirytowany Bruce, odsuwając się od wilkołaka i otrzepując pelerynę.
- Możemy im jakoś pomóc? - spytał Weikath.
- Chyba nie - powiedział Rob. - Skoro tam weszli, to weszli. Muszą po prostu wyjść.
- Ale na pewno wyjdą?
- Gdzieś na pewno.
- Co możemy zrobić?
- Teraz? Chyba czekać i tyle.
- No to może w coś zgramy, co? - zaproponował Tony. - Mam karty tarota... - dodał, wyjmując z kieszeni kurtki karty.
- W co ty chcesz grac kartami tarota? - spytał go Ozzy.
- Mogę wam pokazać sztuczki z kartami.
Wszyscy popatrzyli po sobie. Serio?! Zgodzili się. Lepsze to niż nic. Usiedli przed Iommim, który zaczął tasować karty.
- Okej, kto chce pierwszy?
- Ja! - powiedział Kai, a Weikath przewrócił oczami i założył ręce na piersiach, zdegustowany obojętnością kolegi, na krzywdę pozostałych członków zespołu.
- Dobra, wybierz jedną kartę, ale mi jej nie pokazuj.
Hansen sięgnął.
- Zapamiętałeś jaka to?
- Tak.
- To teraz ją odłóż tutaj z powrotem.
Tony zaczął dzielić karty, potem znów je rozkładać na pojedyncze kupki i składać. W końcu powiedział:
- Jak się nazywasz?
- Przecież wiesz.
- No wiem, ale odpowiedz.
- Kai Hansen.
- K-a-i. H-a-n-s-e-n - przy każdej wymawianej literze odkładał jedną kartę. - Czy to twoja karta? - spytał, pokazując mu.
- Tak.
Tony uśmiechnął się zadowolony.
- To jest nudne. Mamy spędzić Halloween, patrząc na Tony'ego robiącego sztuczki z kartami? - spytał Ozzy. (Ozzy, co Ci nie pasuję? Wiesz ile ludzi na całym świecie chciałby tak spędzić Halloween? <przyp. aut.>)
- Może poopowiadajmy sobie straszne historie? - zaproponował Kai.
Michael nadstawił uszu i stwierdził, że w sumie, to może na chwilę przestać obrażać się na gitarzystę.
- Ale i tak nikt się nie będzie bał... - powiedział Bruce.
- No to się pośmiejemy.
- No dobra. To kto pierwszy tym razem?
- Nie... To będzie głupie - powiedział Osbourne.
- To może wywołamy ducha?
- Po co? Już widziałeś dwa, jeszcze czujesz niedosyt?
- Dobra, Tony, dawaj te karty, powróżymy, co? - zaproponował Rob.
Iommi podał mu karty.
- Umiesz wróżyć? - spytał Kai.
- Taa... Tony, ty umiesz?
- No.
- Chcesz? - zapytał Rob.
- Nie, dobra, dawaj ty, popatrzę.
- Dzięki! Wszystko zaczyna się od pytania. Kto chce poznać przyszłość? - popatrzył po twarzach kolegów. - Bruce! Ty chcesz! Dwaj!
- Niee...
- Bruce!
- No dobra... Zostanę kiedyś pilotem?
- Okej, zaraz sprawdzimy.
Rob zaczął tasować karty. Wszyscy patrzyli zainteresowani - nawet Weikath. Wokalista w końcu rozpoczął rozkładać karty: pierwszą wyciągnięta po lewej, drugą po prawej stronie, trzecią nad pierwszą i drugą, a czwartą pod pierwszą i drugą. Potem dokładnie się im przyjrzał, zerkając co jakiś czas na czekającego Bruce'a. Wpatrzył się w czwartą kartę i wyprostował z uśmiechem.
- Zostaniesz!
- Fajnie.
- Głodny jestem - burknął Ozzy.
Ponad ich głowami przeleciał nietoperz. Tony śledził uważnie jego drogę.
- Właśnie odleciało ci jedzonko. Ty przecież lubisz tego typu przekąski, nie?
- W obliczu głodu nawet nietoperze są dobre.
- Chyba nie tylko w obliczu głodu...
- Daj spokój... Głodny jestem.
- Teraz Kai - przerwał im Rob. - Co chcesz wiedzieć?
- Co chcę wiedzieć? Tak teraz to jestem ciekawy, czy jestem najmłodszy w tym towarzystwie?
- Ozzy, ile masz lat? - spytał Rob.
- Ja? Nie wiem, przy 666 przestałem liczyć, bo się skończyła moja znajomość liczb.
- Idiota - mruknął rozbawiony Tony.
- A ty ile masz?
- Jakoś... 327...
- WIDZISZ! Twoja znajomość kończy się tutaj.
- Wcale ni...
- W ogóle!
- To jesteś najmłodszy - podsumował Rob. - Potem Michael, ja, Bruce, Tony i Ozzy.


Samochód zwolnił, a chwilę później zatrzymał się. Lekarz otworzył drzwiczki furgonetki i wyszedł z resztą. Alice chwilowo został sam w otwartym samochodzie. Miał idealną okazję, aby się wyrwać, ale nie wiedział jak. W końcu doszedł do wniosku, że bezsensowne szamotanie się nie przynosi żadnych pozytywnych efektów. Trzeba było wymyślić plan.
- People are strange... - zanucił Jim cicho. - When you're a stranger - dodał głośniej. - Faces look ugly when you're alone. Women seem wicked, when you're unwanted. Streets are uneven, when you're down... - Alice popatrzył na niego rozbawiony. - When you're strange - faces come out of the rain. When you're strange - no one remembers your name.When you're strange,  when you're strange, when you're straaangeee... People are strange, when you're a stranger. Faces look ugly, when you're alone. Women seem wicked, when you're unwanted. Streets are uneven... When you're down...
Jakiś facet wrócił i wyciągnął Alice'a z furgonetki. Zaprowadził go do środka budynku, przed którym się zatrzymali. Przyjrzał się uważnie szatynowi, który lustrował lśniące czystością wnętrze korytarza.
- Alice Cooper - powiedział.
 Szatyn rzucił na niego okiem.
- Moja córka cię uwielbia.
Alice zastanowił chwilę, co odpowiedzieć.
- Fajnie. Ile ma lat? - spytał, chcą nawiązać kontakt z mężczyzną.
- Szesnaście. Wyprosiła mnie o bilety na twój koncert. W tych okolicznościach chyba będzie odwołany?
Alice zatrzymał się raptownie.
- Oczywiście, że nie! Nigdy nie odwołuję koncertów! Hej! Ludzie wydali swoje ciężko zarobione pieniądze, żeby cię zobaczyć - nie możesz ich zawieść.
Mężczyzna, pociągnął wokalistę, ale on wcale nie zamierzał iść dalej.
- Wracam do domu - oznajmił i szarpnął się, chcąc uciec.
- To, że moja córka jest twoja fanką, nie znaczy, że zaniedbam moją pracę. Mam użyć siły?
Popchnął Alice'a i ciągnął go za sobą aż do pokoju.
- Pewnie chciałaby twój autograf - mruknął i zamknął drzwi na klucz.
- CHĘTNIE JEJ DAM!  - zaoferował Alice, patrząc zaskoczony na Jima.
- People are strange, when you're a stranger - odpowiedział mu Morrison.
Alice przewrócił oczami, ale zaśmiał się z przyjaciela. Nie było dobrze, ale chociaż był tutaj Jim Morrison, który zawsze potrafił poprawić humor, a teraz śpiewał mu jeden z przebojów The Doors, który (co trzeba przyznać) pasował do sytuacji. Alice nie zamierzał mu przerywać. Siedział na podłodze i słuchał. Jak miło znowu poczuć tego ducha lat sześćdziesiątych.
- Hej, Jim, wiesz, że jak do nas zaczęliście przychodzić, w sensie do domu, to pierwszy raz tam wtedy posprzątaliśmy, specjalnie dla was!
Alice zaczął się śmiać.
- Serio? - spytał rozbawiony Morrison.
Alice pokiwał głową. The Doors przyjaźnili się z Alice Cooper, kiedy oba zespoły szukały sławy w Los Angeles. Sam Alice nie dopuszczał do siebie myśli, że Jim Morrison nie żyje, że go nie ma wśród żyjących. Unoszący się w powietrzu przed nim gitarzysta różnił się od swojego wcielenia tylko tym, że teraz jego kolory były jakby wyblakłe. Ale poza tym wyglądał jak za życia. Dla innych duch był srebrzysto-białą przezroczystą mgłą. Alice widział go jako trochę wyblakłego Jima, może czasem lekko prześwitującego. Traktował go jak żywego, nie licząc żartów o duchach. Myślał o nim, jak o wciąż żyjącym artyście. Wypadał z nimi po południu, oglądali razem telewizję, słuchali muzyki, czytali Rolling Stone. Nawet Jim lubił się czasem pojawić z Alice'm na scenie! W studiu nagraniowym bywał rzadziej.
Alice żartował z Jimem, ale po pewnym czasie zaczął myśleć racjonalnie. Ciężko zachowywać się poważnie przy Jimie Morrisonie, który wciąż chciał się tylko dobrze bawić, ale trzeba się było skupić.


Bruce nareszcie był w swoim żywiole! Całe wampirze życie czekał na ten moment! Jego cierpliwość wystawiana była na okrutną próbę. Ale nareszcie teraz wybiegł ze schronu i pędził do swojego Spitfire'a! Był taki podekscytowany! Ale wiedział, że nie może za bardzo pozwolić sobie na poniesienie uczuć. Musiał się skupić. Wsiadł do myśliwca i wystartował. Co za nieopisana radość! Po to właśnie żył Bruce Dickinson! Live to fly! Fly to live! Już miał w głowie plan na lądowanie w tryumfie, po zestrzeleniu samolotu nieprzyjaciela. O tak! Jeszcze chwila i spełni największe marzenie! Mocno się skupił, aby całą ekscytację przemienić na zawziętość i spryt. Ta praca tego wymagała. Zwinność i przebiegłość, a do tego odwaga. Czy to nie jest wspaniałe? Czy można marzyć o lepszym zajęciu? Codzienne ocieranie się o śmierć było dla Bruce'a takie fadcynujące! Jak nic innego!
- Cholera jasna!
Bruce usłyszał głos. Hitlerowcy byli strasznie głośni. Usłyszał ich w tym zgiełku?
- No cholera jasna!
Bruce uśmiechnął się z satysfakcją. No, no, jeszcze nie zaatakowali, a tamci już klną?
- Hej ty!
Dickinson uderzył w ziemię. Rozglądnął się przerażony. Rozbił się? O co chodzi?
- HAHAHAHAHAHAA!!! - wybuchnął ktoś śmiechem.
- Jezuu, człowieku nie strasz tym swoim rechotem! - powiedział Tony, który aż podskoczył, kiedy Rob znienacka gruchnął śmiechem.
- O czym śniłeś, kolego? Tak się szczerzyłeś... - zagadnął Ozzy wokalistę Iron Maiden.
Bruce zrobił obrażoną minę i naciągnął na ramiona czerwoną pelerynę. Zdruzgotany, że to był tylko sen i nie brał udziału w Bitwie o Brytanię, usiadł na leżaku i pogrążył się smutku.
- Bruce! - zagadnął go ktoś. - Możesz zrobić trochę miejsca? - spytał uprzejmie Rob Zombie.
Dickinson rzucił mu ponure spojrzenie i przesunął leżak. Rob postawił na ziemi skrzynkę Johny Walkera. Rozłożył na ziemi koc i sięgnął po pierwszą butelkę.
- To co zamierzacie robić na tej imprezie?
- Dużo różnych rzeczy! - powiedział Kai.
Markus rzucił mu zniesmaczone spojrzenie. W ogóle nie przejmował się kolegami! Obchodził go tylko ten Zombie!
- A o której tak w ogóle zaczynacie?
- Za 45 minut. To znaczy, że za dwadzieścia wszyscy zaczną się schodzić.
- Ekstra. A od czego się zacznie?
- Najpierw krótkie powitanie, potem gasną światła, no wiesz, niby niespodziewanie i pojawia się Ozzy. Wpada w tłum pod sceną, o tamtą, widzisz? Wszyscy wrzeszczą i Ozzy wskakuje na scenę. Potem Ace Frehley - Spaceman pójdzie pokombinować z kablami i powie, że coś je przegryzło, ale ja szybko naprawia i wracają światła. Ozzy wykonuje swój set. Następnie my gramy nasz set. Potem Alice instruuje publiczność, co i jak. Grają Black Sabbath. Potem jeszcze Kiss i Alice. Na końcu możemy wkręcić ciebie. Jak chcesz. Potem włączmy muzykę, ale każdy kto chce, może wyjść na scenę i coś zagrać. Jedzenie będzie tam. I ogólnie ma być zabawa. W końcu oglądamy jakiś horror i zobaczymy co jeszcze. No wiesz, impreza i tak potoczy się swoi własnym rytmem...
- Taak...
Tony Iommi wypatrzył w trawie mysz. Śledził ją wzrokiem przez pewien czas, ale potem zrezygnował. Ozzy obrócił się napięcie.
- Co pomyślałeś, przyjacielu? - spytał. - Mysz?
Osbourne natychmiast wypatrzył ją w trawie. Tony spojrzał na niego i obaj rzucili się w pogoń za małym gryzoniem.
- Ja go złapię!
- Marzenia! Jestem sprytniejszy!
- Ale ja jestem wilkołakiem!
- A ja jestem sprytniejszy.
- Już to mówiłeś!
- Bo to prawda!
- Ej! To było nie fair! Bez odpychania łokciami!
Chłopcy gonili mysz, biegając za nią i kłócąc się, kto pierwszy ją złapie.
- Tam jest druga!
- To sobie idź złap tamtą, bo ja chcę tą!
- JA chcę tą! Ty idź sobie złap tamtą. Ja pierwszy wypatrzyłem tą! Jest moja!
- W zasadzie to to by było ciekawe! - powiedział Rob, pogrążony w dyskusji z Hansenem. Weikath przewrócił oczami. Bruce nadal siedział obrażony.


Slash poczuł, że coś na niego kapie. Przetarł anemicznie ręką lodowatą wodę z twarzy i uchylił powieki. Ciemność. Otworzył oczy i poczekał chwilę, aż się przyzwyczają i coś zobaczy. Kiedy z ciemności zaczął wyłaniać się obraz jakiejś dziury pod ziemią, Hudson uniósł się na łokciach.  Ogarnął włosy z oczu i przeżył déjà vu. W odległości kilku metrów zobaczył czarodzieja, przechadzającego się wolnym krokiem pod ścianą - zupełnie jak dziś rano w jego ogrodzie. Slash patrzył na niego w milczeniu, zastanawiając się, o co w ogóle chodzi i czemu ten facet go prześladuje! Bo jak inaczej to wytłumaczyć? Czarodziej otworzył jakieś drzwi i przeszedł przez nie. Slash ostrożnie podniósł się, stwierdził, że jest sam, więc wstał i poszedł za czarodziejem. Za drzwiami był tunel.
- Hej? - powiedział Slash patrząc na postać czarodzieja. - Hej! Zaczekaj!
Mężczyzna, odwrócił się i zmierzył gitarzystę wzrokiem.
- Czego chcesz, młody człowieku?
- Prześladujesz mnie od rana. Gdzie jesteśmy? I jak się tutaj znalazłem?
- Ja cię tutaj przyprowadziłem. Jesteśmy pod twoim domem.
- Moim?
- Tak.
- Jak to?
- Normalnie. Rozumiem, że chcesz iść ze mną?
- Chętnie.
- Twoi przyjaciele cię od tak zostawili? Szkoda. Tez mogliby pójść z nami.
Slash myślał, że był tu sam. Ale jednak nie! Był ktoś z nim! Ciekawe kto i dlaczego go zostawili?


 - Hej, gdzie jest Slash? - spytał Biff.
- Nie wiem, położyłem go tam, pod ścianą - powiedział Paul.
Wszyscy rozejrzeli się dokoła. Zbyt daleko Hudson nie miał gdzie odejść. Ale tutaj go nie było... Przecież by się nie teleportował, ani nic.
- No super! - powiedział Ingo. - Po prostu świetnie! Jesteśmy w jakiś podziemiach, nie wiemy jak stąd wyjść, dziś jest Halloween, a ten zemdlały Slash nagle zniknął w niewyjaśnionych okolicznościach!
- Chwila, to źle, że dziś jest Halloween? - spytał Michael.
- Jeśli on gdzieś stąd poszedł, to znaczy, że tutaj musi być jakieś przejście - zauważył Biff.
- Nie, to świetnie, ale nie chcę tego dnia spędzić... No, tutaj.
Wszyscy podeszli pod ścianę, przy której według Stanleya leżał Hudson. Naparli na nią rekami i wydarzyła się dziwna rzecz. Znaleźli się w innym pomieszczeniu.
- Co tu było?
- Jak dla mnie to było to coś najbardziej zbliżonego do iluzji - odpowiedział mu Byford. -  Pomieszczenie, w którym znaleźliśmy się na początku wcale nie istnieje. Slash musiał oprzeć się o ścianę i ukazał mu się ten... pokój.
- To bardziej przypomina dziurę, jaskinię czy coś takiego. O, norę! - powiedział Markus.
- Tam są drzwi! I to otwarte! - zauważył Gene.
Wszyscy zgodnie skierowali się w ich stronę. Za nimi był długi korytarz. Szli, szli, szli i wydawało się, że nie ma końca. Ale w końcu ukazały im się ozdobione kwiecistymi wzorami drzwi. Usłyszeli za nimi jakieś głosy.
- Ja pójdę pierwszy - powiedział Kiske. - Niech Paul, Gene i Biff poczekają tutaj. Nie wiemy kto tam jest. Najwyżej przyjdziecie nam z pomocą.
Michael nacisnął klamkę i pchnął drzwi. Zaskoczyło go, że były otwarte. Zrobił pierwszy krok do środka, a za nim weszli Ingo i Markus. Przymknęli drzwi. Zobaczyli stół, zastawiony małymi fiolkami i buteleczkami. Obok stał Slash i jakiś facet, wyglądający na czarodzieja. Michael zastanawiał się czy ma się przywitać, albo przedstawić, ale stał tylko z otwartymi ustami, szybko oddychając. Czarodziej patrzył na nich przenikliwym wzrokiem.
- Slash? - odezwał się Ingo. - Dobrze, że cię znaleźliśmy. Idziemy? - zapytał ostrożnie, nie spuszczając czarodzieja z oczu.
- Dokąd? - spytał Hudson.
- No właśnie, dokąd chcecie iść? - powtórzył pytanie czarodziej.
- Na powierzchnię - powiedział spokojnie Schwichtenberg.
- Ale czemu nie zostaniemy jeszcze chwilę? - spytał Saul.
- Bo nam się spieszy - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu Markus.
- Skoro tak wam się spieszy to idźcie - powiedział Slash i odwrócił się od nich.
Michael zgłupiał. Zastanawiał się co zrobić. W końcu zdecydował, że trzeba działać.
- Slash! Daj spokój, chodź z nami i wróćmy do reszty! - zarządził i podszedł do niego pewnym krokiem. Złapał go za ramię, ale czarodziej użył zaklęcia i odepchnął blondyna od kolegi.
- Hej!
- I tak stąd nie wyjdziecie, dopóki nie skończę, bo nie wiecie jak, więc pozwól swojemu koledze, trochę się zabawić.
- A kim ty niby jesteś, żeby mi mówić, co mam robić? Slash, idziemy stąd! - powiedział i chwycił go za ramię, obracając w swoim kierunku, ale czarodziej znów użył zaklęcia i Micheala odrzuciło na ścianę.
- Hej! - powiedział Ingo. - Nie pozwalaj sobie!
Markus podał rękę wokaliście i pomógł mu się podnieść z ziemi. Ingo stworzył mgłę, otaczającą czarodzieja. Ale on osłonił się od niej zaklęciem. Markus zaatakował stojącą z brzegu fiolkę, która eksplodowała.
- Zamiast demolować to miejsce, moglibyście pomóc.
- Pomóc? - obruszył się Markus. - Niby w czym? Co zrobiłeś Slashowi?! Przyznaj się!
- Nic mu nie zrobiłem.
Ingo popatrzył na niego badawczo.
- Kim jesteś? Gdzie jesteśmy? Czemu tutaj jesteśmy? Mniemam, że nie przez przypadek się tu znaleźliśmy...
- Kim jestem, to moja sprawa. Jesteśmy dokładnie pod domem tego mężczyzny - wskazał na Hudsona, który uniósł brwi, ale nikt tego nie zauważył, bo i tak zakrywały je włosy. - Pokazałem wam drogę tutaj, bo jesteście mi potrzebni.
- DO CZEGO? - obruszył się Markus.
- Zaraz wam wyjaśnię.
Gene i Paul spojrzeli na siebie.
Wchodzimy? - spytał Stanley.
- W NICZYM NIE BĘDĘ CI POMAGAĆ! NIC NIE BĘDĘ DLA CIEBIE ROBIĆ! - jasno wyraził się Großkopf.
Pociągnął Saula za rękę, odciągając go od czarodzieja, a Michael z Ingiem pilnowali, żeby w stronę ich przyjaciela znów nie poleciało żadne zaklęcie.
- Stójcie! - powiedział. - Nie możecie stąd wyjść!
- OCZYWIŚCIE, ŻE MOŻEMY!
- Dobra, stary, już nie musisz się tak wydzierać... - szepnął Schwiechtenberg. Markus i Slash doszli już pod drzwi, zza których wyszli Paul, Gene i Biff.
- Starchild! Demon! - powiedział zaskoczony mężczyzna.
Paul zmierzył go wzrokiem.
- Wujek Edgar!
- Miło cię znowu widzieć - dodał Simmons.
Biff popatrzył na chłopaków z Kiss, jakby ich widział pierwszy raz w życiu.
- Wy się... znacie?
- Wujek Ed pilnuje porządku w świecie Superbohaterów. I... jest jednym z pierwszych członków Kiss Army. Ale co tu robisz?
Paul podszedł do niego i potrząsnął jego dłonią. Wątła postura czarodzieja kontrastowała z Paulem na wysokich obcasach, strojem poszerzającym go podwójnie w ramionach i burzą włosów. Mężczyzna wydał się po prostu... mały. Gene przywitał się z Edgarem poprzez uściśnięcie dłoni.
- Mamy problem, chłopcy. Te podziemia zaczynają źle działać. Obawiam się, że ktoś musiał je zaniedbać. Wasi koledzy muszą mi pomóc.
- Czemu my ci nie możemy pomóc? - zapytał Gene.
- Potrzebuję ich magii. Wy takiej nie macie.
Slash stwierdził, że TERAZ to już nie rozumie NIC.
- A dlaczego przyprowadziłeś tutaj Slasha? - zapytał Paul.
- Sam chciał za mną iść.
- A co robiłeś w moim ogrodzie dzisiaj rano? I czemu teraz jesteśmy pod moim domem?
Hudsonowi wcale się to nie podobało.
- Jesteśmy teraz akurat w tym miejscu, co jest zupełnym przypadkiem, że postawiłeś tutaj dom, bo to centrum całej sieci tych podziemi. Musimy działać właśnie w jej środku. A dzisiaj rano, przychodząc tutaj, chcąc, nie chcąc byłem w twoim ogrodzie, który jest ponad nami.
- Chwila, co? - spytał Ingo.
- Wujek chciał powiedzieć, że musimy, to znaczy, musicie pomóc mu przywrócić te podziemia do stanu pierwotnego, bo źle się z nimi dzieje. Magia zaczyna tu źle funkcjonować - niekoniecznie korzystnie wpływając na podróż kogokolwiek, idącego tędy.
- Czyli to ty, specjalnie, wtedy wciągnąłeś nas pod ziemię?
- Otworzyłem klapę, na której akurat staliście.
- Po co?
- Bo musiałem was jakoś tutaj sprowadzić.
- Nie mogłeś normalnie przyjść i nas poprosić o pomoc? - spytał Markus.
- Nie było czasu. Miałem do załatwienia jeszcze kilka innych spraw, a wy jesteście potrzebni. Zaraz zaczynamy! Posłuchajcie! Musicie użyć swoich umiejętności magicznych i wtedy wszystko pójdzie dobrze. Ale musimy to zrobić o odpowiedniej porze. To znaczy... za trzy minuty! Chłopcy, podejdźcie tu!
Biff zrobił niepewny krok w przód.
- Nie, czarodzieju, mówiąc "chłopcy" miałem na myśli chłopców z Helloween.
Wspomnieni artyści wymienili zaskoczone spojrzenia.
- Chwilaa... - zaczął Markus. - Dlaczego mamy ci pomagać? Nie byłeś zbyt uprzejmy w stosunku do nas.
- Oj, chłopcy. Mamy dzisiaj Halloween. Przyznajcie, że poczuliście respekt przede mną, co?
- Nie - powiedział Michael.
- Przepraszam, może faktycznie to nie był dobry żart. Pomóżcie! Tylko wy możecie to zrobić w dniu Halloween. Za dwie minuty.
- Ale czemu mielibyśmy to zrobić?
- Bo... Bo was proszę?
- Ech, to chyba trochę za mało.
- Co wam szkodzi?
- W sensie, czego konkretnie od nas chcesz? - spytał Ingo.
- Zaraz pojawi się tutaj srebrzysto złoty płomyczek, który trzeba będzie powiększyć i rozesłać po całych podziemiach. To halloweenowy płomyczek i tylko wy możecie nad nim zapanować...
- A co to w ogóle za podziemia?
- Kiedyś je wybudowano, jako tajne przejście pomiędzy różnymi domami i miejscami. Korzystano z niego, ale ostatnio używają go tylko zombie i wampiry. Chociaż nie wiadomo czy teraz nie wróci do użytku, skoro tyle potworów się tutaj teraz znalazło. Ale musimy je wrócić do użytecznego stanu. Wiecie, można nimi przejść na drugą stronę kuli ziemskiej. Pomożecie?
- Mamy rozesłać po całych podziemiach jakieś płomyczki? Dobrze rozumiem? - upewnił się Schwiechtenberg.
- Tak. Po prostu mają dotrzeć do każdego zakątka tych podziemi.
- I za ile mamy to zrobić?
- 72 sekundy.
Helloweeni popatrzyli po sobie i wzruszyli ramionami. Okej. Byleby jak najszybciej stąd wyjść. Jeszcze się spóźnią na imprezę! A Michael musiał się uczesać! I muszą się przygotować do występu i w ogóle!
- Zaraz! - powiedział Edgar.
Uniósł obie ręce i wymruczał ciąg zaklęć. Po chwili zabłysnął przed nim mały srebrny płomyczek, który, od czasu do czas, połyskiwał złotem. Kiske popatrzył na niego, z przechyloną głową i stwierdził, że połączenie srebra i złota to wprost tragedia! TRAGEDIA!
- No! Na co czekacie?
Helloweeni podeszli do małego płomyczka i stanęli dookoła. Markus westchnął i przewrócił oczami. Potem schylili się i podnieśli płomyczek. Rozdmuchali go i odłożyli. Potem każdy z nich musnął palcem ten duży płomień i małą jego części, która została mu na palcu, wysłał w powietrze. Wyglądało to, jakby brali na place krem z tortu, tylko zamiast potem go oblizać, wyrzucali go w powietrze. Po chwili w całym pomieszczeniu było pełno latających iskierek, które przenikały przez ściany lub śmigały przez drzwi. Było to wszystko bardzo teatralne. Następnie Michael włożył rękę w ogień i przejechał nią po ścianie, a potem zostawił tam swój, połyskujący, autograf. W końcu z płomyczka została iskra. Ingo pstryknął palcami, a iskierka eksplodowała, oświetlając całe pomieszczenie. Zrobiło się ciemno i wszystko wróciło do normy. Autograf Michaela również zniknął.
- Możemy już iść? - spytał Großkopf.
Czarodziej jeszcze coś sprawdzał, mrucząc do siebie. Ostatecznie wszyscy do niego podeszli.
- Trzymajcie się.


- Rob, idź tam do tamtego domu i weź ze stołu zapalniczkę, dobra? - poprosił go Tony.
Wskazał cały pomalowany na czarno budynek. Z tej odległości nawet nie było widać okien, z czarnymi roletami. Wyglądało to po prostu jak wielki, czary klocek.
- Zapalimy więcej dyni. Zapasowy klucz jest w paszczy lwa.
Wziął pierwszą z brzegu dynię i nóż.
Rob wstał i poszedł na drugą stronę ulicy. "Zapasowy klucz jest w paszczy lwa"? O co chodziło? Stanął przed drzwiami. Nacisnął klamkę, ale było zamknięte. Zajrzał za dom i stanął oko w oko z metalowym posągiem czarnego lwa z otwarta paszczą. śmieszne było to, że pędzelek na końcu ogona był puchaty, nie metalowy jak reszta zwierzęcia. Rob trochę pomyślał, ale w końcu włożył rękę do paszczy lwa. Nie wyczuł nic. Dopiero, kiedy tkwił już w lwie po łokieć poczuł coś milutkiego. Złapał to i pociągnął. Wyjął szereg puszystych breloczków, na końcu którego był przyczepiony czarny klucz i ostatni breloczek. Ze zdziwieniem stwierdził, że pędzelek z ogona lwa zniknął. Zapewne tworzył go ostatni breloczek, który teraz ściskał w dłoni. Roześmiał się i otworzył drzwi. Wszedł do domu. Na ziemi rozłożony był czerwony dywan, a na ścianach pozawieszane płyty Black Sabbath. No cóż... Samouwielbienie widocznie nie ma granic, kiedy dojdzie się na wyżyny, które osiągnęli Black Sabbth. Ten dom był bogato urządzony, ale jednocześnie był praktyczny. Tylko po co Tony'emu taki duży lokal? I tak nie będzie tutaj mieszkał. No cóż, dom Roba wyglądał po prostu trochę inaczej. Zombie skręcił do pokoju, który okazał się salonem. Stała tam czarna skórzana kanapa, na której leżała gitara Tony'ego. Na stoliczku stał wazon z kwiatami. Wyszedł z tego pokoju i tym razem trafił do kuchni. Było tutaj nawet czysto. W ogóle było tutaj czysto, jak na gwiazdę rocka. Rob doszedł do wniosku, że pewnie Tony po prostu za krótko tutaj mieszka i jeszcze nie zdążył nabałaganić. Wziął ze stołu zapalniczkę i wyszedł. Zamknął drzwi i wepchnął klucz do paszczy lwa. Pędzelek znów się pojawił.


Teleportowali się. Gene zauważył, że było to to samo pomieszczenie, do którego wpadli na samym początku tej - jakże nudnej - przygody. Czarodziej wyjął z kieszeni klucz z breloczkiem Kiss i podał go Paulowi.
- Dzięki wujku! Wpadnij kiedyś do mnie! Musimy pogadać o kilku sprawach.
- Do zobaczenie Strachild, Demon i reszta!
Zniknął.
- Doprawdy, mam nadzieję, że się więcej nie zobaczymy - mruknął Markus.
Paul przekręcił klucz w zamku i otworzył klapę. Gene zionął ogniem.
- HENDRIKSIE! - wykrzyknął Weikath, odskakując od dziury w ziemi, z której buchnął ogień. Wpatrywał się w nią olbrzymimi oczami. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Z dziury wyleciał Paul Stanley, z fioletową poświatą, trzymając w ręce klucz z migającym breloczkiem Kiss. Za nim wyleciał, z czerwoną poświatą, Gene. Wyciągnął za rękę Slasha, który natychmiast odsunął się od dziury i sięgnął po butelkę Jacka Danielsa. Potem wyszli Helloweeni, a na końcu  na powierzchnię teleportował się Biff. Paul zamknął dziurę i schował do kieszeni klucz.
- Hej! - obruszył się Weikath.
Wszyscy na niego popatrzyli.
- No co? Najpierw zapadacie się pod ziemię, potem w ogóle was nie ma, a teraz tak nagle wychodzicie z tej dziury i nic?! Żadnych wyjaśnień?!
- Michael - zaczął Ingo, pochodząc do niego i opierając mu łokieć na ramieniu. - O czym ty mówisz? Chyba ci się coś przyśniło. Ale w zasadzie to chętnie posłuchamy twojego snu. Jak to mówiłeś, że się zaczęło...? Zapadliśmy się pod ziemią, tak? No to kontynuuj.
- Ugh.
Michael brutalnie zrzucił łokieć przyjaciela z ramienia i obrażony na cały świat poszedł coś zjeść. Może jakąś dynię?
- A gdzie jest Alice? - spytał Slash.
- To nie było go z wami? - zmarszczył brwi Bruce.
- Nie - powiedział Michael.
- A Jim i Jimi? - dodał Kai.
Wszyscy wzruszyli ramionami.


Alice był zdruzgotany i zdezorientowany. Że też akurat dziś zdarzyło mu się coś takiego! A może to był żart? Halloweenowy dowcip? Jeśli tak, to z pewnością nie był śmieszny. Czy ktoś, kto go zaplanował chciał odpłacić się Alice'owi za coś z przeszłości? Ale za co? Przecież był miły i uprzejmy w stosunku do innych, nawet jeśli ci odnosili się do samego Alice'a z pogardą, patrząc krzywo na jego sceniczne przedstawienie. Jeśli ktoś uważał jego zespół za głupi, to po prostu był ignorowany. Czemu ktoś chciałby zrobić mu taki okrutny numer? Alice Cooper nie cierpiał igieł. Nie znosił pobierania krwi. A tutaj było pełno igieł i Alice był bardzo narażony na bliski kontakt z którąś z nich. Ta świadomość była przerażająca. A może tu jest jakaś ukryta kamera czy coś? Wokalista klęknął i potrząsnął głową, aby włosy wpadały mu do oczu. No co? Musiał wyglądać jak najlepiej! Szatyn rzucił okiem na ściany i drzwi. Trzeba się stąd natychmiast wydostać. Ale jak...? Jim gdzieś chwilowo zniknął. Alice podejrzewał, że świetnie się bawi upewniając niektórych pacjentów w przekonaniu, że faktycznie nie wszystko jest w porządku z ich zdrowiem psychicznym. Nie każdy widzi duchy... Jimi z kolei chyba poszedł ocenić sytuację. Alice zaczął zastanawiać się nad ucieczką, kiedy Hendrix powrócił.
- Trochę ich posłuchałem - powiedział.
Alice odrzucił włosy do tyłu i podniósł wzrok na Jimiego.
- Co mówili? To wszystko to żart?
- Chyba nie - odparł zachowawczo duch. - Wiesz... Planowali twoją terapię z czteromiesięcznym wyprzedzeniem... Jak na razie... - dodał cicho.
Alice kiwnął głową i stanął w lekkim rozkroku, patrząc z powagą na ducha przed nim.
- Jimi. Musisz mi pomóc się stąd wydostać. Szybko. Masz jakiś pomysł?
- Hmm... Za życia robienie takich rzeczy było łatwiejsze - ludzie zawsze mnie słuchali, a nie uciekali na mój widok.
- I może to właśnie nam teraz pomoże - Alice odzyskał dobry humor. - Udam, że wpadłem w szał, ale taki poważny. Pewnie kiedy się zorientują będą chcieli mi wstrzyknąć coś na uspokojenie i siłą rzeczy tu przyjdą. Wtedy ty i Jim wkroczycie do akcji i jeden z naszych przeciwników wypadnie stąd przerażony, a ja korzystając z okazji wymknę się niepostrzeżenie.
- Ten plan jest szalony, z resztą jak ty, ale wchodzę w to! - Jimi wyciągnął dłoń, aby Alice ją uścisnął.
Cooper popatrzył na niego niezadowolony.
- Bardzo śmieszne. Nawet, gdybym nie miał unieruchomionych rąk i tak bym jej nie uścisnął - odpyskował.
Gitarzysta uśmiechnął się rozbawiony.
- Jimi, liczę na was. Mam nadzieje, że spiszecie się tak dobrze, jak spisywaliście się na koncertach w latach sześćdziesiątych.
- Schlebiasz mi.
Hendrix przeszedł przez ścianę. Alice szepnął za nim cicho:
- Zaczynam.
Potem zaczął wrzeszczeć pod drzwiami, żeby go wypuścili, że jest zdrowy, że został porwany i potrzebuje pomocy, zanim go tu zabiją, żeby go wypuścili... W końcu zaczął uderzać w drzwi, chcąc zrobić dużo hałasu i wzbudzić zainteresowanie swoją osobą. Jimi słuchał tych krzyków i szczerzył się, bo było to zabawne i ciekawe. Po chwili pojawił się u jego boku Jim. Hendrix wytłumaczył mu pokrótce plan i ustalili parę rzeczy. Morrison był w siódmym niebie! Jaka fajna zabawa! Czemu za życia nie robili takich rzeczy?! Jimi zobaczył dziewczynę w fartuchu, wychodzącą zza rogu korytarza i kierującą się w stronę wyjścia.
- O, popatrz - mruknął do Jima. - Foxy lady!
Handrix poszybował za lady. Alice zaczął dawać upust złości i frustracji. Jak podejrzewał pojawiła się pielęgniarka ze strzykawką. Poczuł, że zaczyna panikować. I nie wiedział czy to dobrze. Cokolwiek by się działo, trzeba było myśleć i nie dać się ponieść emocjom, bo cały plan może legnąć w gruzach. Kobieta przymknęła drzwi. Duchów jeszcze tu nie było. Szatyn zaczął jeszcze bardziej histeryzować. Turlał się i rzucał na podłodze, wciąż powtarzając, że musi się stąd wydostać!!! Pielęgniarka obserwowała go uważnie.
- Panie Cooper, proszę się uspokoić, bo będę zmuszona podać panu środek uspokajający!
Alice nie przestał, tylko zaczął wydzierać się jeszcze rozpaczliwiej. Kobieta poprawiła strzykawkę w trzech palcach i zrobiła krok w stronę Alice'a. Szatyn stwierdził, że Jim i Jimi już powinni tu być. Pielęgniarka pewnym ruchem chwyciła go za kołnierz od tyłu i przyciągnęła do siebie. Alice'owi przez chwilę zabrakło tchu. Stwierdził, że nie jest dobrze. Kontynuował swój szał. Kobieta już chciała wykonać zastrzyk, ale Alice szarpnął się mocno i odskoczył pod ścianę. Ta pielęgniarka miała więcej siły niż podejrzewał. A może to on był taki chudy? Właściwie to wszyscy zawsze mięli o nim taką opinię... Może coś faktycznie w tym było? Spojrzał z respektem na błyszczącą igłę i szybko odsunął się wzdłuż ściany. Zaczął bardzo wyraźnie dostrzegać luki swojego planu. Jeśli ta wredna kobieta nie przestraszy się Jima i Jimiego? Jeśli nie ucieknie przerażona z tego pokoju? Alice liczył chyba raczej na jakąś chudą, młodą pielęgniarkę, która wcale nie chciała tutaj nigdy być, ale zmusiła ją sytuacja finansowa. A żeby jakoś utrzymać posadę i dopływ pieniędzy, starała się zapanować nad pacjentami, czy jej się to podobało czy nie. Wtedy byłoby łatwo. Może nawet nie byłby potrzebny Hendrix i Morrison? Alice z ulgą dostrzegł Jima i Jimiego przechodzących do środka, przez ścianę obok. Nareszcie! Spojrzał na nich z radością. Nie ma opcji, żeby teraz coś poszło nie tak! Nagle Alice uświadomił sobie swój głupi błąd - chwilę nieuwagi! Pielęgniarka złapał go za koszulkę i kaftan i wbiła strzykawkę. Tego Alice już nie wytrzymał psychicznie. Stracił nad sobą kontrolę i odskoczył od pielęgniarki, zanim zdążyła docisnąć tłok. Prawa fizyki zadziałały jak powinny i kobietę odrzuciło do tyłu. Wypuściła z ręki strzykawkę, która wyrwana brutalnie z ciała szatyna, poszybowała w powietrzu i przeleciała przez Jima. Kobieta instynktownie chwyciła Alice'a za odstający pasek na plecach i próbowała przytrzymać. Cooper w napadzie nieudawanego szału szarpnął rękawy. Z dziurki w spinającym je pasku wyskoczyła szpila. Sprzączka ześlizgnęła się po pasku, powodując, że mocniej się zacisnął. Alice'owi zabrakło tchu. Pas wyślizgnął się pielęgniarce z rąk. Cooper wyswobodził ręce i uchylił szybko niezamknięte drzwi. Uciekł szczeliną, miedzy futryną, a skrzydłem drzwiowym. Potem puścił się pędem do wyjścia, zostawiając wściekłą pielęgniarkę na podłodze. Oczywiście jego ucieczka nie umknęła uwadze innych i zaraz zaczęła się pogoń. Alice skręcił i uśmiechnął się z zadowoleniem, dumny ze swoich umiejętności biegania w butach na obcasach. Nagle poślizgnął się na podłodze. Upadł na kolana, ale nie prześlizgnął się za daleko w skórzanych spodniach. Szybko pozbierał się i pędził dalej. Na podłodze musiało być coś rozlane. Teraz był pewny, że mu się uda, bo pogoń zwolniła przy mokrej podłodze. Pchną drzwi i biegł dalej do bramy. Zdziwiony, zobaczył, że nikogo tu nie ma. Nikt nie pilnuje? Zwolnił, zastanawiając się, czy to jakiś podstęp. Podszedł do bramy, ale w pobliżu nikogo nie było. Nie oglądając się za siebie pchnął ją i poczuł dziką radość: była otwarta! Więc taką zostawił ją dla pozostałych uciekinierów (jeśli byli). Nie znał drogi i biegł za znakami. Po kilku minutach zaczął poznawać okolicę. Był wdzięczny wszystkim, że w młodości udzielał się w szkole jako biegacz długodystansowy i trenował. Obok niego pojawili się Jim i Jimi.
- Co tak długo robiliście? - spytał.
- Pomagaliśmy ci, trochę zmieniając plan - odpowiedział Jimi.
- Mogliście mnie poinformować o zmianach planu!
- Nie było czasu!
- A co robiliście?
- Wiesz, zrobiliśmy ci prostą drogę do domu. Nie zauważyłeś, że jakimś cudem się stamtąd wyrwałeś i wcale nie było tak trudno?
- Noo..
- No właśnie. Chyba nie myślisz, że ot tak zostawiają otwartą bramę, albo otwarte drzwi do pokojów?
- Jesteście świetni.Gdyby to było dwadzieścia lat temu to stawiałbym wam drinki przez cały miesiąc.
Jimi zaśmiał się, a Jim mruknął:
- Umm... Pycha!
- Jesteśmy! Skręć w lewo i biegnij przez trawnik - poinstruował Jim.
Szatyn wykonał jego polecenie. Duchy zniknęły. Pewnie były już na miejscu. Alice zdruzgotany, dyszący i podniecony dobiegł do bramy. Tutaj zatrzymał się na chwilę i złapał oddech. Trochę obawiał się tego, co może zastać w środku, ale jednocześnie nie mógł się doczekać! Ktoś uderzył go w ramię.
- Alice! Co ty taki zdyszany? - spytał, szczerząc się, Rob Zombie.
Alice popatrzył na niego wielkimi oczami.
- Cześć - wymamrotał.
Miło było zobaczyć przyjaciela.
- Gdzie byłeś? Słyszałem, że robicie tu imprezę, nie? I to z okazji Halloween! Myślałeś, że to przegapię? Wracasz z koncertu? Nie podwieźli cię limuzyną? - zażartował Zombie.
- Rob... W zasadzie - Alice uśmiechnął się z dumą - tego Rob Zombie nie pobije! - właśnie uciekłem ze szpitala psychiatrycznego i mnie gonią - w oczach Alice'a pojawiły się wesołe ogniki.
Rob popatrzył na niego, nie wiedząc, czy Cooper sobie teraz żartuje czy co?
- Fajnie - poklepał go po plecach i weszli do środka.
- Ty wiesz, że nie żartuję? - spytał go, naigrawając się Alice.
- Jasne.
- A co robił mały Robbie w czasie, kiedy Alice Cooper walczył o wolność?
- O wolność? Wiesz, moja żona postanowiła wyhodować kilka..naście koni i przyjechałem tutaj, bo już nie mogłem wytrzymać. Po za tym robicie Halloweenową imprezę, tak? Miałbym to ominąć?
- Chwila - Alice zatrzymał się - przyjechałeś tutaj... NA KONIU?
- No - wyszczerzył się Rob.
- Nie...
- Tak.
- To gdzie on jest?
- Tam stoi - powiedział Zombie i wskazał palcem gdzieś przed siebie. Alice zaczął się śmiać, a chwilę później już leżał na ziemi próbując złapać oddech.
- S-serio?
Alice powoli się uspokoił.
- To widzę, że miałeś dużo frajdy w domu, co? - naigrawał się.
- Taak... - mruknął Rob.
Nagle usłyszeli pisk opon, hamującego na zakręcie samochodu. Alice ze strachem obejrzał się przez ramię, patrząc na jadący w oddali samochód. To chyba jakiś żart!
- Rob! Weź tego konia i zwiewamy! To będzie najlepszy pościg w całej historii - dodał szatyn, kiedy już wsiadał na konia, za Robem. Tony złapał rzuconą mu zapalniczkę.
- Dzięki!
Koń ruszył z kopyta, a wszyscy popatrzyli jak Rob Zombie i Alice Cooper pędzą w mroku, ulicą Mr.S'lived Avenue, śmiejąc się na cały głos, uciekając przed wizją tymczasowego zamieszkania w szpitalu psychiatrycznym.
- Jak ja kocham Halloween! - wykrzyknął Bruce.
- ZŁAAAPAAAAŁEEM! - ryknął Ozzy, wyciągając do góry rękę z myszą.
- Dała ci fory, to się nie liczy - mruknął Iommi, pstrykając zapalniczką.
- To on przyjechał tu na koniu? - spytał Kiske, obserwując pędzącego poprzez ulice Los Angeles czarnego rumaka.



 ____________________________________________________
No. Przyjemnie mi się to pisało. Chyba miałam z tego najwięcej radość, niż z czegokolwiek, co pisałam do tej pory na bloga! Może to dlatego, że włączyłam tu wszystkich moich idoli po trochu? A może dlatego, że po prostu lubię takie teksty? Może powinnam pisać tylko takie coś? Nie, żartuję. XD Ewentualnie od czasu do czasu. Komentujcie!
Wesołego Halloween!


Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Jeśli jesteś blogerem wiesz jaka to radość, kiedy ktoś napisze Ci na blogu komentarz, jeśli nie jesteś to wiedz, że tak jest. ;)