JEŚLI SKOPIUJESZ COŚ Z TEGO BLOGA, ABY CZERPAĆ WŁASNE KORZYŚCI - MOJE GLANY NIE WYTRZYMAJĄ!!!

OSTRZEŻENIE:

Czytanie bloga zagraża życiu lub zdrowiu (potwierdzono naukowo)!

środa, 24 lutego 2016

Rozdział 31

Let the music be the master

 Duff siedział na parapecie okna, patrząc na okolicę Los Angeles. Machał sobie nogami, raz po raz kopiąc butami motocyklowymi w ścianę pod oknem. Strzepnął papierosa, kiedy usłyszał, że ktoś otworzył drzwi do pokoju. Obejrzał się i zobaczył Izzy'ego. Stradlin zamknął powoli drzwi, wciąż patrząc się na Duffa. Blondyn oparł się o okiennicę, kładąc jedną nogę na parapecie.
- Heh, Duff... - zaczął Izzy, uśmiechając się przyjaźnie.
Wciąż nie ruszał się spod drzwi, trzymając dłoń na klamce za sobą.
- Wiesz... Chciałem cię zapytać... Co uważasz o młodych gitarzystach? W sensie tych, którzy dopiero zaczynają grać...?
- Nooo... A co ja mogę kurwa o nich uważać?
- Nie chciałbyś ich motywować?
- Raczej miałbym na to wyjeba...
- Ale Duff! Nie sądzisz, że trzeba rozwijać swój talent, jeśli się go ma?
McKagan doszedł do wniosku, że ta cała rozmowa jest jakaś dziwna...
- Bo jeśli jesteś młody i szukasz siebie i dochodzisz do wniosku, że gitara to może być TO COŚ, to nie cieszyłbyś się, że ktoś to wybrał?
- Ale to wszystko zależy kto...
- Ale ogólnie byś go popierał?
- Jakiego go?
- No nie wiem kurwa, no! Byle jakiego chuja! To tak tylko przykładowo, ja pierdolę!
- Ale skoro przykładowo, to czemu to nie może być ona?
- No to kurwa może jak chcesz! Odpowiedz mi - uspokoił się Izzy.
Wiatr rozwiewał im włosy.
- Wiesz... - zaczął ostrożnie Duff. - Gdybym uznał, że coś może z niej być to bym chyba jej życzył sukcesu.
- Ale wiesz, że byłyby też jakieś skutki uboczne takiego odkrywania talentu?
- No wiem chyba! Sam tak miałem! - dodał z dumą.
- To dobrze. Bo chciałem ci tylko powiedzieć... Że mój pies odkrywa właśnie w sobie takie talenty, ale według moich spostrzeżeń to ma zadatki na Pete'a Townshenda i nie gniewaj się na niego o tą gitarę, co? Młode talenty trzeba wspierać. Nie każdy potrafi zagrać solówkę zębami jak Hendrix! - powiedział szybko Izzy i już go nie było.
Duff przemyślał to co usłyszał.
- TY CHUJU! ZAPIERDOLĘ CIĘ KURWA! ZOBACZYSZ, ISBELL!! SZLAG BY CIĘ TRAFIŁ! SZLAG...! - krzyki Duffa urwał się gwałtownie, kiedy wybiegając z pokoju zahaczył głową o framugę.
- ZABIŁEŚ DUFFA? - dobiegły krzyk Axla z parteru. - SAM SE SZUKAJ BASISTY! JA WIEDZIAŁEM, ŻE Z WAI SIĘ NIGDY KURWA NIE DA! TAK, WY TACY JESTEŚCIE! POPIERDOLENI! CHUJE I SKURWIELE! ALE CO MNIE KURWA OBCHODZI TWÓJ PIEPRZONY PIES? ISBELL KURWA! CHWILA, CO? Twój pies gra jak Hendrix??

***

Izzy stał z boku, układając dłonie w piramidkę (heh, jak politycy) i z zaciekawieniem obserwując gości. Niektóre twarze widział pierwszy raz w życiu, ale miał jakieś dziwne, wewnętrzne przeczucie, że mimo wszytko to stali bywalcy hard party w Hellhouse. Muzyka dudniła jak zawsze. Stradlin uśmiechnął się chytrze, na myśl o tych wszystkich ludziach na zewnątrz, przeklinających to wszytko. Czy oni nie pamiętali jak to było, kiedy byli młodzi? Heh, nie, bo za ich czasów nie było takich zajebistych imprez! Ta myśl dostarczała Izzy'emu jakieś nielogicznej satysfakcji. Sam miał czasem dosyć na myśl o tych hektolitrach (to była największa wielkość jakiej nazwę znał, chociaż to słowo i tak nie oddawało w pełni ilości) alkoholu, górach narkotyków, które gdyby teraz złączyć razem to może pobiłyby Mount Everest? Patrzył na ten tłum ludzi i nagle zaczął się zastanawiać, czy oni naprawdę to lubią? A może przychodzą, żeby zrobić wrażenie na znajomych? Czy na pewno przychodzą na imprezy, aby się upić, naćpać, ogłuszyć muzyką, albo samą atmosferą doprowadzić się do stanu narkotykowego? (Stradlin zawsze uważał, że w tym domu są jakieś dziwne wibrację, które samoistnie wprawiają w opisany wyżej stan.) Oczywiście imprezy były zawsze niesamowite. W dosłownym znaczeniu. Trzeba przyznać, że zawsze było co z nich wspominać (chociaż najgłupszych i według wielu najlepszych numerów nigdy zazwyczaj już nie pamiętali). Rytmiczny zaczął się zastanawiać, co by zobaczył na imprezie, gdyby raz postanowił pozostać zupełnie trzeźwy? A gdyby tak sprawdzić? Szatyn miał mieszane myśli. Z jednej strony ogarniała go przemożna ciekawość, ale perspektywa pozostania trzeźwym na imprezie w Hellhouse... była nieprzekonująca. To by oznaczało zero zabawy. Ponury, że znów ma ciężki orzech do zgryzienia zobaczył znajomą twarz przyjaciela, którego nie widział od dawna. Doskonale go pamiętał! To był Mick, który kiedyś wkradł się do garderoby W. A. S. P., tylko po to, żeby im powiedzieć co myśli o ich beznadziejnej muzyce, a chłopaki w podziękowaniu za szczerość, zaprosili go na koncert. A tam był Dave, który kiedyś przeżył uderzeniem piorunem w glany! (A przynajmniej uparcie tak twierdził...) A tam, tam właśnie wchodził Roy, który kiedyś po zakładzie z kumplem wciągnął sześć kresek proszku do prania! Od tego czasu cieszył się powszechnym uznaniem w kręgu fanów Sunset Strip. Izzy natychmiast pospieszył w jego stronę, aby się przywitać.

Po kilku piwach...

- Izzy, a ty co, kurwa? Abstynentem zostałeś? -  spytał Johnny (nie bez powodu przezywany "Walkerem"), otwierając kolejne piwo.
Jego uwaga wzbudziła zbiorowy chichot. Izzy siedział z założonymi rękami na kanapie, otoczony kumplami. Cały czas odmawiał alkoholu, aż w końcu zaczęło to zastanawiać wszystkich wokół.
- A chuj ci do tego - burknął obojętnie Izzy, zaciągając się papierosem.
Ktoś znowu rzucił jakiś głupi tekst i wszyscy wybuchnęli śmiechem. Strdalinowi zaczynało to lekko  działać na nerwy. Trzeba przyznać, że przebywanie na trzeźwo w towarzystwie pijanych albo chociaż dosyć podchmielonych nie należało do przyjemnych. Szczególnie kiedy odmawianie alkoholu oczywiście wiązało się z niezadowoleniem i zepsutym wieczorem. Szczególnie, jeśli tym odmawiającym jest Izzy Stradlin. Przecież to było wbrew jego naturze! Szatyn wstał i poszedł gdzieś indziej, zobaczy, co się dzieje. Slash i Steven ustawiali piramidę z pustych flaszek. W samym środku znajdowała się jedna pełna. Ten kto zbajeruje najwięcej lasek, będzie mógł ją wziąć, kiedy skończy się alkohol. Gdyby ktoś próbował ją wyciągnąć już teraz - automatycznie wylatuje z imprezy (dosłownie). Zeppelini opowiadali jakieś niestworzone historie, ludziom, którzy się nawinęli. Axl zakładał się o coś z jakimś kolesiem, a Duff gadał z kumplami gdzieś na boku. Izzy usiadł przy stole i objął wzrokiem cały pokój. Tak mało miejsca, a tak dużo ludzi. I to było takie fajne? Siedzieć przy ryczącej z głośników muzyce w ciasnym, brudnym "salonie" i chlać? Izzy strzelił się dłonią w czoło. Co on tu jeszcze robi? Chce zarobić trochę kasy? No w końcu jest na imprezie w swoim własnym domu i jeszcze nie zaczął dilerki?! Pobiegł na piętro po swoją kurtkę, w której miał wszystko co najpotrzebniejsze. Wszedł do swojego pokoju i bez słowa minął jakąś parę, która zbyt zajęta sobą i łóżkiem Axla, nie zwróciła na niego uwagi.

Po kilkudziesięciu piwach (no nie na osobę przecież...)...

Izzy był już strasznie zirytowany i zaczął się zastanawiać, skąd mu się wziął taki idiotyczny pomysł, jak nie picie na imprezie?! I czemu on dalej się tego trzyma?! No czemu nie pójdzie teraz się napić tylko nad tym rozmyśla?! Nagle ktoś podszedł do wieży i zmienił kasetę. Izzy patrzył na niego i zastanawiał się, jakim cudem ich sprzęt jeszcze si tak dobrze trzyma, kiedy obsługują go tacy pijacy, jak tamtne, na przykład. Ale kiedy usłyszał, co tamten ktoś puścił to aż się w nim zagotowało.
- Co to kurwa za szajs?! - wydarł się na cały głos.
- Ej, Isbell, to jest świetne, nie pozwalaj sobie! - odpowiedział mu Slash, patrząc mu prosto w oczy.
- ŻE CO KURWA?! NO DO CHUJA PANA, CZY TO SŁYSZYSZ? W OGÓLE NIECHŻE KTOŚ  TO DO CHOLERY ŚCISZY, BO SŁYSZĘ CO MÓWIĘ!! tO JEST KURWA IMPREZA W HELLHOUSE I NIKT NIE BĘDZIE MI TU PUSZCZAŁ JAKIEGOŚ PIERDOLONEGO POPU CZY CO TO KURWA JEGO MAĆ JEST!!!
Ale wszyscy zignorowali Stradlina, kołysząc się do przeboju Simply Red. Izzy oniemiał i zastanawiał się, czy zawsze tu się dzieję takie rzeczy? Nagle usłyszał przebijający się przez hałas, skrzykliwy głos Axla, który wydzierał się, popisując się przed dziewczynami:
- IIII WANNA FAAAALL FROOOM THE STARS, STRAIGHT INTO YOUR ARMS... I, I FEE-EEEL YOOUUU... I HOPE YOU COMPREHEND.
Izzy usiadł na stole i ukrył twarz w dłoniach, nie wiedząc jak zareagować. Chętnie by się napił. Ale nie, bo... No właśnie, bo co?

Po setkach różnych alkoholi...

Stradlin chodził dookoła i patrzył jak zewsząd ze ścian sypie się pył, jako że dom już ledwo to wszytko wytrzymywał. Większość dookoła albo już leżała nieprzytomna, albo do tego dążyła. Duff chyba wreszcie postanowił się rozerwać, bo udowadniał Royowi, że da radę podnieść na raz sześć dziewczyn, bez zachwiania się. Szatyn pokręcił głową i stwierdził, że nie chce na to patrzeć. Kanapa leżała n środku pokoju, odwrócona do góry nagami, a pod nią chował się Slash. Izzy wybałuszył oczy na chłopaków z Motley Crue, którzy kłócili się ze Steven, kto szybciej wciągnie jakiś proszek. Adler w końcu nie wytrzymał napięcia i z całej siły dmuchnął w proszek, który rozwiał się po pokoju, a wszyscy rzucili się na tan spadający z nieba magiczny pył. Izzy strzelił facepalma  i stwierdził, że pójdzie na zewnątrz zobaczyć, co tam się wyprawia. Wyszedł z domu i minął się z Davidem Coverdalem, który wchodził właśnie do środka, szczelnie otoczony lgnącymi do niego dziewczynami. Rytmiczny zrobił wielkie oczy i zaczął się zastanawiać, ile to sław przewija się normalnie przez ich domu w czasie imprez. Zakręcił za dom i zobaczył Zeppelinów, siedzących w jakiejś wykopanej dziurze w hełmach i rzucających jajkami w przechodniów.
- Ty nie umiesz tego dobrze wyprowadzić - powiedział Robert, wyszarpując Jimmy'emu z ręki jajko i ciskając nim w (jego mniemaniu) odpowiednim kierunku (ale wiecie jak to bywa z kierunkami po TAKIEJ ilości alkoholu). - No i widzisz?
- Idioto, nie tam rzucamy, tylko tam. Kurwa. - dodał Page i położył się na ziemi.
Plant chwycił jajko i cisnął nim tuż obok głowy Izzy'ego. Szatyn zrobił szybki unik, a na karku zjerzyły mu się włosy.
- O przepraszam cię, Izzyusiu, moja winaaaa - wybełkotał Plant, próbując się wydostać z błota, ale szło mu dość opornie.
- Nie, no, spoko, nic się nie stało - mruknął Izzy, prędko chowając się za rogiem domu, aby przypadkiem nie dostać kolejnym jajkiem.
Pocieszające było, że teraz przynajmniej znowu słuchali czegoś w miarę normalnego. Izzy uśmiechnął się pod nosem, ponieważ faktycznie, było to dość nastrojowe.


Nagle, tuż przed Izzym spał na ziemię jakiś facet. Stradlin popatrzył na niego zaskoczony. Mężczyzna odrzucił grzywę bujnych włosów i powoli się podniósł. Popatrzył nieprzytomnie na Izzy'ego i włożył mu do ręki flaszkę. A raczej to, co z niej zostało, czyli samą szyjkę, bo reszta się rozbiła, kiedy uderzył nią o ziemię. Facet podniósł wzrok i krzyknął do okna na piętrze:
- Żyję, Jake!! Drake! Czy chuj go tam ja ma na imię, kurwa...  Sześć sekund! Sprawdzaliśmy, ile się leci na dół z piętra - powiedział, patrząc na szatyna.
Izzy pokiwał głową i wrócił do domu. Slash właśnie wykonywał swoją popisową solówkę, stojąc na kuchennym blacie. Wszystko było pięknie (no, może oprócz tego, że w ogóle nie było go słychać ponad ryczącym Joey'em Tempestem), dopóki Slashowi nie zachciało się headbangów i walnął głową w wiszącą za nim szafkę. Otwarły się drzwiczki i wszytko się z niej wysypało, a Hudson osunął się nieprzytomny na podłogę. Izzy rzucił się, aby mu pomóc, ale w ostatniej chwili zrezygnował i poszedł na górę, do siebie. Tzn. takie miał zamiar, ale się na chwilkę wstrzymał, aby rozważyć czy lepiej walnąć się patelnią w głowę czy od razu podciąć sobie żyły, kiedy załamał się, widząc co robią jego koledzy z zespołu (tj. bezmózgie istoty, które musiał tolerować). Z tego co ogarnął, to Adler się o coś założył z kimś czy coś w tym stylu. No i skończyło się na tym, że teraz Slash i Duff farbowali Adlerowi włosy na klacie na morski niebieski... Stradlin, z braku podręcznej patelnie czy żyletki, obrócił się do ściany i zaczął walić w nią głową i pięściami, nie wiedząc czy rozpaczać czy się śmiać. Jedno było pewne: zdecydowanie do tej pory przeceniał inteligencję swoich kolegów. Zakrył oczy dłońmi, nie chcąc już nigdy oglądać niczego podobnego i poszedł na górę, potykając się o stopnie. Raz prawie zginął, kiedy poślizgnął się na jakimś alkoholu. Nie zdawał sobie sprawy, że właśnie wyminął go Nikki Sixx, patrząc na niego jak na idiotę (kto wchodzi po schodach z dłońmi na oczach?). Izzy nawet będąc na piętrze wyraźnie słyszał muzykę z parteru. Wszedł do swojego pokoju. Popatrzył na jakąś parę na swoim łóżku.
- Spieprzać - burknął i zepchnął ich z pościeli. Po namyśle również zepchnął pościel.




Stradlin wyjął z kieszeni kurtki heroinę i dokładnie się jej przyjrzał. Czy bycie trzeźwym obejmuje również abstynencję od narkotyków? Po namyśle schował ją z powrotem. Nagle otwarły się drzwi do pokoju i weszła jakaś dosyć upita dziewczyna. Ale i tak kontaktowała. Izzy przyjrzał się jej uważnie, jako, że wyglądała mu całkiem znajomo. Z pewnością ją już wcześniej widział. Nie wiedział dlaczego, ale intuicja podpowiadała mu,że ma ona jakiś związek ze Slashem... Nagle sobie uprzytomnił, że to ta kelnerka z Roxy, który Hudson chciał podrywać! Popatrzył na nią zaciekawiony, zastanawiając się, co tu robi?
- Cześć - zaczęła i przysiadła na łóżku (taak, oczywiście z należytą gracją...). - My się chyba jeszcze znamy... A wszyscy się już ze mną witali... Niestety Slash gdzieś zniknął. Z resztą, przecież wszyscy tu są, żeby się bawić, niee?
- Izzy.
- Co kurwa Izzy?
- Mam na imię Izzy. Izzy Stradlin - mruknął.
- Ale czy ja cię pytałam o imię? - zrobiła zaskoczoną minę. - Wydawało mi się, że tego nie powiedziałam na głos...

Jakieś kilka piosenek później...

Na podjazd podjechał jakiś metalowiec na Harleyu i nie pytając nikogo o pozwolenie, wjechał przez próg do środka (jak to majestatycznie wyglądało, kiedy wszyscy rozsuwali się na boki przed tym jeźdźcem). Zawarczał silnik, a owy przybysz zatrzymał się na środku pokoju i zdjął kask.
- Heeej, Billy! - zawołał do niego z drugiego końca pokoju Richard i podszedł, aby wręczyć mu browara i potrząsną jego dłoń. - Co tak długo dzisiaj? Impreza trwa, a ciebie nie maa...?
- Byłem zajęty.

Tymczasem...

Kobieta wysiadła z taksówki i spojrzała na kartkę z adresem. Potem rozejrzała się dookoła i w końcu zatrzymała wzrok na najmniej zadbanym, walącym się domu, przed nią. Przez chwile stałą i patrzyła się na rozbłyski świateł z wnętrza. Słuchała muzyki, dudniącej przeraźliwie głośno, aby przebić się przez krzyki i jęki wszystkich obecnych w domu. Kobieta powoli ruszył w stronę wejścia. Przed uchylonymi drzwiami poczuła mocno zapach alkoholu, a otaczająca ją mgła okazałą się być dymem papierosowym. Gdyby tylko wiedziała, jaka naprawdę libacja alkoholowa odbywała się w środku to natychmiast by zawróciła. Ale jej wyobraźnia nie była na tyle bogata, więc nawet nie mogła się domyślać z jakim rozmachem urządzono tam imprezę. Pełna obaw, czy bezpiecznie jest tam wchodzić, pchnęła drzwi. No cóż, rodzina jest najważniejsza. Miłość wymaga poświęceń, a przecież chodziło o zdrowie jej syna! Doprawdy sobie znalazł odpowiednie towarzystwo, nie ma co... Zupełnie nie rozumiała, co mu się w tym wszystkim podobało. Stanęła w progu. Objęła wzrokiem pokój. Zmrużyła oczy przed gryzącym dymem. Po całym domu porozrzucane były butelki i chipsy. Porozstawiano mnóstwo kolorowych świeczek zapachowych, które służyły jako ogień, tym którzy nie mieli ze sobą zapalniczek. Kobiecie zakręciło się w głowie od duszących oparów. Wprawiały w bardzo sielankowy nastrój. Ogólnie panująca tu atmosfera wprawiała w sielankowy nastrój. Kobieta badała twarze wszystkich ludzi, szukając swojego syna. Nie znalazła go, ale za to zobaczyła kogoś innego. Podeszła do niego. Stał przy stole, obejmując jedną ręką dwie dziewczyny (wyglądał według niej na prostytutki), drugą przytrzymując na swoim kolanie jeszcze jedną dziewczynę. W tej ręce trzymał dymiącego papierosa, a za nim na stole stały pootwierane puszki i butelki. Opowiadał coś przysłuchującym się mu dziewczynom, stojącym przed nim. Kobieta już miała go zaczepić, kiedy przeraźliwie warknął silnik motoru, stojącego na środku pokoju. Siedzący na nim chłopak uśmiechnął się zawadiacko do dziewczyn, patrzących na niego z tęsknotą. Kobieta już prawie dotykała ramienia Axla, kiedy usłyszała fragment opowiadanej przez niego historii:
- I wtedy właśnie ten chuj kurwa Duffa powiedział, że on by chętnie poszedł poserfować, skoro już ma deskę, a ta dziewczyna wywaliła na niego oczy i jak mu PIERDOLNĘŁA W TWARZ! Ja jebie, a się ten sukinsyn obrócił dookoła. Ja myślałem, że zaraz wypluje wszystkie zęby! Ale on nic nie zrobił.
- I co?
- I nic kurwa! I chuj znowu żadnej nie poderwał! Ten to w ogóle nie wie jak się obchodzić z dziwkami! Żebyście słyszały jego pieprzone wywody na temat godnego traktowania dziwek! Jeeezu, on jest pojebany!
Kobieta była okrooooopnie zniesmaczona i oburzona. Obróciła się na pięcie i wyszła. Pojechała do hotelu z zamiarem powrotu następnego dnia, kiedy trochę wytrzeźwieją (no cóż, chyba nie wiedziała, że trzeźwi Gunsi to byli może raz na całe milenium!).
____________________________________________________
Hehe, wiecie co jest śmieszne? Że opisując tę imprezę z punktu widzenia Stradlina, sama poczułam się jak On. XD No naprawdę, jakbym tam była i wdychała ten haszysz, czuła zapach alkoholi, słyszała tę dudniącą muzykę... Po prostu jakbym była na tej imprezie... A potem "Julia, chodź na obiad!" i takie WTF? Co się dzieje? Jaki obiad? :P

niedziela, 21 lutego 2016

Pomocy!

To wszystko tak pustoszeje... Bardzo, z całego serca chcę dokończyć to opowiadanie, mam pomysły, wenę, mam pomysły na to nowe coś, do czego wkręciłam Judasów, ale... Uświadomiłam sobie właśnie ze strachem, że zaczynam coraz poważniej myśleć o końcu opowiadania. Żeby już napisać te wszystkie rozdziały i... no po prostu żeby ulotnić się z bloggera, ale kończąc opowiadanie. Pomóżcie mi! Ja z drugiej strony wcale tego nie chcę! Tylko tak mi strasznie smutno, że wszyscy odchodzą. Nic nie można na to poradzić, ale... czy nie lepiej zrobić przerwę? Bo zaczyna mi to wszystko być obojętne. Nie zależy mi na komentarzach, bo od dawna ich nie ma, tam gdzie ich oczekuję. Chciałabym jednego dnia, albo tygodnia opublikować to wszystko co mam w wersjach roboczych i skończyć. Tak, tak zwyczajnie skończyć karierę, jak Black Sabbath...
Chce żebyście wiedzieli, co czuję...
Jeśli w ogóle jacykolwiek "wy" jeszcze tu zostali...

niedziela, 14 lutego 2016

Walentynkowy dodatek: Wo oh, love zone, you know what I mean! Wo oh, love zone, live that fantasy...

Haha, nie wierzę, że naprawdę zrobiłam z tego walentynkowy dodatek! XDDD Cel był trochę inny... Pamiętacie jak chcieliście, żeby Welcome to the Jungle & Dazed And Confused było romantykiem, komedią kryminałem i wszystkim po trochu? Ja od początku miałam ochotę na coś bardziej skomplikowanego, z jako-taką fabułę, coś może podchodzącego pod kryminał. Ale długo myślałam i... gdybym tak zrobiła, to tamto opowiadanie straciłoby swój charakter. Zmieniłoby się. Nie mogłoby być już  wypełnione śmiechem i głupotą po brzegi, bo trzeba by było na pewno kogoś zabić, ew. potem go wskrzesić, no ale to by już nie było to... Jego myśl przewodnia byłaby jakaś zniszczona. Tak mi się wydaje przynajmniej. Bo ja uważam, że WttJ&DaC jest dobre, jakie jest. Takie, jak być powinno, nie wymaga zmian. Może bywa nudne, ale jest dobre i mnie zadowala. Więc proponuję łaknącym jakiejś akcji w pewnym sensie kontynuację Helloweenowego dodatku, którą przedstawiam poniżej. A przynajmniej jej początek... ^^ Jeśli się Wam nie spodoba to nie przewiduję kontynuacji, chociaż mam coś tam w wersjach roboczych! ;) Jeśli nie chcecie więcej nic z tego pokroju to potraktujcie to jako jednorazową odmianę.
Nie obiecuję, że jest śmieszny! Tzn. ja wolę pisać śmieszne teksty, ale nie na tym się skupiałam, bo od totalnego rozbawiania jest WttJ&DaC! :D
 Tekst poniżej jest powiązany z Black is the night full of fright... on Halloween! Yeah, it's Halloween... tonight!, który możecie znaleźć w zakładce "Dodatki".

 Występują (od lewej):


  • Glenn Tipton - gitarzysta
  • Robert Halford - wokalista
  • K. K. Downing - gitarzysta
  • Dave Holland - perkusista
  • Ian Hill - basista


Co do czasu akcji... Heh:
- Widział ksiądz tych nowych zza rogu? - spytała zakonnica, wyglądając przez okno plebani.
- Hmm...? Ma siostra na myśli tych młodzieńców, którzy tydzień temu wprowadzili się do tej białej willi nieopodal?
- Taak, dokładnie tych.
- Nie, chyba ich nie widziałem... Ale ostatnio kręciło się tam dużo ludzi, wiec nie wiem.
- A powinien ksiądz. Myślę, że... - siostra się zawahała - mogą stanowić zagrożenie...
- Dla kogo?
- Dla wiernych...
- Mówi siostra, że to antychryści?
- Nie można tego wykluczyć...
- Skąd takie pochopne wnioski?! Ni można tak bezpodstawnie oceniać ludzi...
- Bo ja ich, proszę księdza, widziałam... I nie tylko na żywo, ale też... tutaj - powiedziała i podsunęła duchownemu jakieś muzyczne pisemko.
Ksiądz spojrzał na okładkę.
- Co mam przez to rozumieć?
- Niech ksiądz otworzy na 17 stronie.
Wykonał polecenie i zaczął czytać.
- O Boże! To znaczy, Boże przebacz mi, ale ma siostra racje!
- I co teraz zrobimy?
- Pójdziemy tam.
- Gdzie?! Do nich?!
- Tak.
- Ale proszę księdza, to jest jak samobójstwo! Na własne życzenie pchać się do satanistów?!
- Musimy zwalczyć to pleniące się tam właśnie zło. Dla dobra naszych wiernych, ich i całego świata!
- Teraz zachciało się księdzu bohaterstwa?!
- To nie bohaterstwo - to nasz obowiązek, nasze przeznaczenie.
Zakonnica pokręciła głową, patrząc na kolejną przeprowadzkową ciężarówkę, kierującą się na położoną za zakrętem posesję z białą willą...


 Glenn stał w swojej czerwono-czarnej łazience, patrząc na odbicie twarzy jakiegoś niesamowitego przystojniaka w prostokątnym lustrze, zawieszonym ponad umywalką. Właśnie nałożył piankę do golenia i zdecydowanie nie zabierał się do roboty... Miał na sobie już ubrane czerwone skórzane spodnie i nie zamierzał nakładać na siebie nic więcej. Przynajmniej nie w najbliższym czasie.
Łazienka była dość przytulna i przestronna, chociaż w tej chwili jej przestrzeń w dużym stopniu zajmowały grube, silne, rozłożyste, czarne skrzydła gitarzysty. Każdy z pięciu mieszkańców tej rezydencji miał inne. Trzeba przyznać, że największą wagę do ich wyglądu przywiązywał właśnie Glenn. Czyścił je i układał pióra, kiedy mu się nudziło. Żadnemu z pozostałych domowników nigdy coś takiego nawet przez myśl nie przeszło. Glenn nie mówił nikomu o tych dziwnych skłonnościach do pielęgnacji. Zostawiał to dla siebie. Inna sprawa, że nikogo z resztą to wcale nie interesowało. Swoją drogą, nic nie można poradzić na naturalne cechy, więc skrzydła były jakie były, nawet pomimo opieki i pielęgnacji. Glenn miał je zbudowane z średniej długości, lekko podkręconych piór. Były ani niezbyt szerokie, ale też niezbyt wąskie. Gdy je łączył, tworzyły trochę chude serce, z lekko postrzępionymi brzegami, co, patrząc pod światło, tworzyło efekt magicznej aury. Całkiem podobne były skrzydła Roba, ale on miał długie, proste, cienkie pióra, postrzępione tylko przy brzegach skrzydeł, które kształtem bardzo przypominały te Glenna. Miały metaliczny połysk, a w dotyku były matowe, nie miękkie i milutkie jak Tiptona. Oczywiście nie można mówić, że były lepsze lub gorsze. Każde skrzydła miały w sobie coś pięknego i niezwykłego. Nie sposób było je porównywać, jeśli chodzi o piękno. W pewnym sensie każde skrzydła oddawały charakter ich właściciela. Prawdopodobnie dlatego K. K. miał silne, szerokie skrzydła, złożone z postrzępionych, podkręcanych piór, które dodatkowo jeszcze optycznie je powiększały. Ian miał dosyć symetryczne i grube. Pióra były lśniące i krótkie, poza długimi, wykańczającymi je u dołu. Natomiast Dave miał wąskie, silne skrzydła, z długimi, gładkimi, lśniącymi piórami. Chłopcy nigdy nie licytowali się, kto ma lepsze, kto gorsze. Nie zazdrościli sobie nawzajem, nie komentowali, chwalili, krytykowali. Po prostu akceptowali i nie zwracali uwagi. Każdy z nich miał swoje własne, otrzymane tą samą drogą. No właśnie, jaką drogą? Sami do końca nie potrafili odpowiedzieć sobie na to pytanie. Tak jakoś po prostu wyszło, że nagle je zauważyli, nagle się pojawiły. Jakby czekały, aż dorosną, dojrzeją, aby przedstawić się swoim właścicielom w pełnej odsłonie. Oni sami nigdy nikogo nie pytali. Woleli przemilczeć temat, udawać, że nic takiego jak skrzydła nie istnieją. Było to nawet łatwe, biorąc pod uwagę, że skrzydła mogły znikać. Ot tak po prostu, nagle stulić się i ponownie zniknąć gdzieś we wnętrzu ciała właściciela, czekając tam na znak do ponownego rozwinięcia się. Tym sposobem, na początku chłopcy nie mięli pojęcia, że koledzy z zespołu też milczą w tej sekretnej sprawie. Dopiero pewnego dnia K. K. i Glenn dokonali zaskakującego odkrycia, że obaj mają czarne skrzydła. W ferworze zapomnieli o obecności pozostałych członków zespołu i wzbili się w powietrze, prześcigając się w fikołkach, saltach, korkociągach i szybkości, tak samo, jak to robią w solówkach gitarowych. Ku ich zdumieniu, po chwili dołączył do nich, pędząc jak strzała Ian, a za nim Rob. Na końcu, w niewypowiedzianym zdumieniu, pojawił się Dave. Od tego czasu w ich sali prób roiło się od ocierających o siebie skrzydeł, a każda próba kończyła się dokładnym zbieraniem pojedynczych piór, leżących na podłodze. Zespół wyglądał bardzo artystycznie, ale nie zamierzali dzielić się tym wyglądem z nikim innym. Z pewnością podkreślało to ich wizerunek. Przez skrzydła przekazywali emocje. Przy szybkich partiach wszyscy je spinali, a czasem nawet delikatnie unosili. Wybuchom śmiechu towarzyszyły nagłe trzepnięcia. Rob często łączył skrzydła ne plecach, czasem nimi ruszając. Oczywiście, naturalnie, poruszały się one zgodnie z łopatkami właściciela. K. K. w stanach silnego uniesienia, np. podczas solówek, łączyły górne krawędzie skrzydeł za sobą lub ponad sobą. Glenn raczej wykonywał więcej trzepnięć, przyspieszając grę - bił skrzydłami w powietrze, niejednokrotnie tworząc powiew wiatru, który jeszcze bardziej podkreślał szaloną strukturę solówki. Ian poruszał skrzydłami we wszystkie strony, ale bardzo rzadko je łączył ze sobą. Wykonywał też dużo ruchów piórami: stroszył je, zwijał, rozwijał. Dave pracował skrzydłami, niemal tak samo jak rękami. Nie potrafił, albo nie chciał, uniezależnić skrzydeł od rąk. Jakkolwiek by nie poruszył ręką, skrzydło powtarzało za nią. Przez to, grając tworzył dookoła siebie istną wichurę. Skrzydła cały czas wykręcały się w przeróżne strony i trzepały, poruszając gwałtownie powietrze i wzbijając tumany kurzu. Sam ten widok robił wrażenie, a przecież Judas Priest to pięciu muzyków! Oczywiście nie zawsze skrzydła były błogosławieństwem. Na trasie koncertowej, w ciasnym autobusie, stawały się przekleństwem. Oczywiście, że chłopcy mogli nie rozwijać skrzydeł. Ale przychodził moment, kiedy było to nie do zniesienia. Kiedy musieli je rozprostować. Dlatego też w ich autobusie ciągle ocierali się o siebie i wszystko dokoła, skrzydłami. I tak ograniczone miejsce było zajmowane przez pięć par skrzydeł. Śpiąc, próbowali jakoś zawijać je nad sobą. Trzeba przyznać, że wyglądało to słodko.
Wracając...
Było dość wcześnie rano, co oznaczało, że niektórzy (jak Rob) dopiero kładli się spać po nocy pełnej wrażeń, inni wstawali (jak Glenn), a jeszcze inni nic sobie z tego nie robili, jako że prowadzili bardzo zawiły tryb życia. Przykładem był K. K.. On po prostu sypiał kiedy chciał i budził się, kiedy mu pasowało, kompletnie ignorując porę doby. Dla niektórych (Dave) bywało to irytujące - szczególnie na trasach, a innym (Ian) nie przeszkadzało i wręcz śmieszyło.
Tak czy inaczej, Glenn stał na chłodnej posadzce (była chłodna tylko i wyłącznie dlatego, że jeszcze nie wymyślono ogrzewania podłogowego), kiedy nagle usłyszał jakieś drapanie w ścianę.
- You've got another thing coming... - szepnął ktoś.
Chwilę potem przez okno wpadł do środka Downing, zwalając Glenna z nóg. Oboje prześlizgnęli się w powietrzu i wylądowali w wannie z jacuzzi. K. K. uderzył przypadkowo w półkę ponad nimi, powodując, że wszystkie żele, szampony, odżywki, spadły na gitarzystów. Blondyn osłonił się skrzydłami, zapewniając również ochronę leżącemu pod nim Tiptonowi. Kiedy już wszystko opadło K. K. podniósł się.
- Co ty robisz? - burknął zirytowany Glenn.
Niebieskooki starł ręką piankę do golenia z policzka.
- Patrz co mam! - wyszczerzył się wspomniany wyżej niebieskooki, podsuwając Glennowi pod nos jakiś magazyn.
- Hmm... Tak, ładna gitara - mruknął Glenn, podnosząc się.
- No coś ty - blondyn przewrócił oczami. - Patrz co tu jest napisane!
Tipton wziął od niego gazetę i zaczął czytać.
- No i co?
- No nic. Tak ci tylko pokazałem. Czemu właściwie nie wzięliśmy udziału w tej halloweenowej zabawie?
- Bo nie chcieliśmy i nagrywaliśmy album.
- Ale Bruce Dickinson przyznał się, że jest wampirem!
- Jaki to ma związek z nami? - spytał brunet i wreszcie zaczął się golić.
K. K. przysiadł na krawędzi wanny.
- A no taki, że też mogliśmy się rozerwać.
- Tobie to chyba akurat rozrywki nie brakuje...
- Co chcesz przez to powiedzieć?!
- Przypominam ci, że gramy w Judas Priest. Nudzi cię to? Nie mamy wystarczająco dużo zabawy? No, widzisz, nawet raz byliśmy w sądzie...
- Ale mogliśmy jednak pojechać na to Halloween...
- Eeee tam... I co byśmy tam robili?
- Bawili się! Imprezowali!
- Heh. Świetnie. Po to chyba nie musimy lecieć na drugi koniec świata, prawda? Chodźmy na dół do reszty.
Glenn zamknął dokładnie drzwi do swojego mieszkania i razem z K. K.'em udali się w stronę schodów. Ta willa przypominała bardziej hotel, gdzie każdy z muzyków miał swoje osobne pokoje, swoje własne mieszkanko. Zamykali je na klucz. W zasadzie i tak większość czasu spędzali razem na parterze, gdzie mięli wspólną kuchnię, salon, gdzie ćwiczyli i komponowali. Oczywiście cały dom był pozaklejany plakatami Judas Priest, wszędzie wisiały złote i platynowe płyty. Praktycznie każdy przedmiot był oznaczony nazwą zespołu: długopisy, podkładki pod kubek, naczynia... Ta willa zdecydowanie była świątynią Judas Priest. Zaskakujące mogło być to, że zaledwie tydzień temu była zupełnie pusta. Techniczni zespołu faktycznie mięli trochę pracy... A i tak wciąż wiele przedmiotów znajdowało się w kartonowych pudłach, których góry piętrzyły się w kątach.


Rozległ się dźwięk dzwonka do drzwi. Na początku nikt nie zareagował. Ale dzwonek rozbrzmiał ponownie. K. K. spojrzał przeciągle na kolegów, którzy, każdy zatopiony we własnym świecie, nie mięli najmniejszej ochoty otworzyć. Glenn polerował gitarę, smarując ją, pryskając i wycierając milionami chemikaliów, a potem zmywając to wszystko ściereczką, patrząc czy nie został ani jeden ślad brudu - jeśli został to zaczynał od nowa. Downing pokręcił głową. No naprawdę, przecież od czegoś ma technicznego, nie? Rob rozwalił się kanapie i nie dawał żadnych znaków życia. Dave przeglądał jakieś muzyczne pismo, a Ian oglądał telewizor i pił herbatę. No serio? Nikt nie otworzy? K. K. zsunął się z fotela i zwinął skrzydła, a następnie nałożył skórzaną kamizelkę. No przecież taki nagi nie pójdzie otwierać drzwi! Powolnym, zmęczonym krokiem skierował się w stronę holu. Dave rzucił mu zaciekawione spojrzenie. Gitarzysta zatrzymał się przed samymi drzwiami i spojrzał w wiszące obok duże lustro. Poprawił grzywkę. O taak, to lustro było tutaj bardzo przydatne. Dzwonek rozbrzmiał po raz setny (w rzeczywistości dopiero szósty...) i K. K. wreszcie zabrał się za zamek. Kiedy pozbył się już wszystkich łańcuchów, zasuwek i przekręcił klucz nieskończoną ilość razy ("Musimy zadbać przede wszystkim o własne bezpieczeństwo" - upierał się Ian, myśląc najrozsądniej), otworzył drzwi. Jakież było jego zdziwienie, kiedy spojrzał na przybysza. Zaczął się zastanawiać, kto też to może być? No na fana to nie wyglądał. Twarz nieznajoma, więc żaden muzyk, ani tym bardziej kolega. Nie był to też raczej przeciętny obywatel Anglii. Taki cały ubrany na czarno? Jakiś wyznawca ciemności czy co? Dopiero po chwili K. K. zdał sobie sprawę, że, faktycznie, musi to być ksiądz. Nie słyszał nigdy o nikim innym, kto by się ubierał tak bez gustu, jak księża. No dobra, ale co by tu miał robić ksiądz?
- Szczęść Boże - powiedział przybysz.
- Dzień dobry - odparł trochę zbity z tropu, blondyn.
- Mogę wejść? - zapytał uprzejmie, pełen nadziei.
- Yyy... - K. K.  był zmieszany. - No tak, proszę - powiedział i otworzył drzwi na całą szerokość. - CHŁOPAKI, MAMY GOŚCIA!! - wydarł się ponad mijającym go księdzem.
Słysząc to, Judasi natychmiast pozwijali skrzydła. Oprócz, oczywiście, nieświadomego niczego Roba. Glenn szepnął mu coś na ucho, ale wokalista nie odpowiedział. Tipton położył dłoń na jego skrzydle i tym razem zwrócił się bezpośrednio do niego:
- Ktoś idzie!
Pióra zaszeleściły i zniknęły. K. K. pokierował księdza do pokoju, zastanawiając się, o co chodzi? Ksiądz stanął w progu i objął wzrokiem pomieszczenie, szczególnie zwracając uwagę na zszokowanych muzyków, gapiących się na niego jak na przybysza z kosmosu. Chociaż chyba nawet przybysz z kosmosu w tym domu, nie wzbudziłby w nich takiego zaskoczenia, jak ksiądz. Gość był dosyć zniesmaczony... Po pierwsze: wszyscy młodzieńcy byli bez koszulek (oprócz tego, który mu otwierał, tamten miał chociaż kamizelkę...), po drugie: zdecydowanie brakowało im manier (nawet żadnego "dzień dobry"?), po trzecie: jeden z nich leżał bezwstydnie rozłożony na kanapie, po czwarte: wszyscy byli ubrani na czarno, poza jednym w czerwonych spodniach, po piąte: było tu dookoła za dużo ćwieków i łańcuchów, a po szóste: w pokoju panował straszny bałagan, na który składały się puste i pełne butelki z alkoholem (lub już po  nim), mnóstwo śmieci, na stole leżały dziwne żyletki z napisem "Judas Priest" i "British Steel", a pod nimi mnóstwo białego proszku. Wystrój dopełniały porozkładane wszędzie płyty z dziwnymi okładkami. Z resztą, tytuły też były równie dziwne: "Sin After Sin", "Killing Machine", "Screaming for Vengeance" i tym podobne. No, zbyt chrześcijańsko to to nie brzmiało... W czasie, kiedy ksiądz lustrował każdy szczegół tego obrazka, K. K, stojący za nim, próbował migami przedstawić kolegom, co o tym wszystkim myśli. Ale kiedy doszedł do tego, że ksiądz wygląda beznadziejnie w tej sutannie i ubierając się na czarno trzeba pamiętać o odpowiednim kroju, fasonie, a ten mu nie odpowiada i nie zgrywa się z jego karnacją i kolorem oczu... -  Glenn popatrzył na niego jak na skończonego idiotę (którym z resztą w tym momencie stał się w jego oczach). Jako, że nikt się nie odzywał, zaczął ksiądz:
- Szczęść Boże.
Glenn kiwną niezrozumiale głową, ale poza tym nikt nie zareagował. Ksiądz odchrząknął.
- Niech Bóg błogosławi temu domowi!
Cisza. W tym momencie Judasi zgłupieli do reszty.
- Czy ten dom był poświęcony?
- A co przez to rozumieć? - spytał Ian.
- Czy został... oddany pod opiekę Bogu?
- W jaki sposób?
- Przez poświęcenie.
Milczenie.
- Czy ten dom był pokropiony wodą święconą?
- Nie.
- Nie był? A powinien. Najwyższa pora to zmienić!
Ksiądz wyciągnął z torby kropidło i słoik z wodą święconą (wziął ją tak na wszelki wypadek - nie wiadomo czy nie trzeba by wypędzać z kogoś Szatana!).
- Czy macie może jakiś spodeczek?
- Taa...
Dave wyszedł z pokoju i wrócił z czarnym talerzem z nadrukowaną na nim okładką "Stained Class". (To nie była bezpośrednio ich wina, że wszystkie naczynia w tym domu były czarne... Po prostu tak wyszło, kiedy pojechali do sklepu, żeby je kupować... Jako, że każdy z nich - podkreślam, że jest ich AŻ PIĘCIU - miał swój własny gust i odrębne zdanie to nie mogli dojść do porozumienia. Co oczywiście skończyło się tym, że doprowadzili swoich asystentów do granic wytrzymałości. Tamci siłą zaprowadzili dyskutujących muzyków do limuzyny i sami wybrali naczynia. A chcąc uniknąć problemów, że np. K. K. będzie miał straszne pretensje o to, że psują mu wystrój pokoju - to była dla Downinga bardzo ważna i delikatna sprawa - wybrali uniwersalny kolor, jakim był czarny. Pasował do wszystkiego! A część przedmiotów w domu mięli ze sklepu z gadżetami z Judas Priest...) Ksiądz wlał do niego wodę święconą i zamoczył kropidło. Zaczął mamrotać jakąś skomplikowaną formułkę i podniósł kropidło. Pomachał nim trzy razy, zanim nie przerwał mu Glenn.
- Ej, ej, kurdee! - zdenerwował się gitarzysta. - Nie chlap na gitarę!
Tipton rzucił się, aby osłonić swoim ciałem instrument przed kroplami wody. Kiedy ostatnie z nich już opadły, podszedł do księdza i wyszarpnął mu kropidło, a wodą święconą podlał kwiatka (tak, wbrew pozorom w tym domu też rosły kwiatki - to akurat zasługa Roba).
- Przepadnij, Szatanie! - wykrzyknął ksiądz, patrząc ze zgrozą na Glenna.
Tipton rzucił mu pełne odrazy spojrzenie.
- W tego młodzieńca wstąpił jakiś demon! - przeraził się duchowny.
Swoim wrzaskiem obudził Roberta.
- Co kurwa odwalacie? - mruknął zirytowany. - Nie drzyjcie się tak... - burknął, odwracając się w drugą stronę.
- Egzorcyzmy - zażartował Downing. - Rob, mamy gościa. Ksiądz przyszedł.
Halford powoli uniósł się na łokciu i spojrzał na gościa.
- Że kto do cholery?
Mrużąc oczy przed światłem zlustrował odzianego w sutannę człowieka.
- A ten tu czego?
- Zero szacunku! Boże, widzisz, a nie grzmisz! - zawołał i wzniósł ręce do góry.
- No, grzmieć, to akurat czasem grzmi - powiedział Hill. - Robert potrafi się wydrzeć - wyszczerzył się.
- Co proszę?
- No bo Rob jest bogiem i czasem grzmi, a pan właśnie powiedział, że widzi, a nie...
- Jezus Maria!...
- A tych to już nie kojarzę...
- Młodzieńcy! Trzeba was nawrócić! Ja jestem ojciec Jack Daniels*....
Nagle stojący obok K. K. zgiął się wpół, obejmując rękami za brzuch, nie mogąc wydusić z siebie żadnego dźwięku, ani zaczerpnąć powietrza.
- O co ci chodzi, młodzieńcze?
Po chwili Downing zaczął turlać się na podłodze, nie mogąc opanować śmiechu. Ocierał łzy, próbując się uspokoić, ale nie potrafił. Robert patrzył na niego na początku ze zdziwieniem, potem z rozbawieniem, a teraz mu już wtórował, sam nie wiedząc czy bardziej śmieszy go imię księdza czy zachowanie K. K. A miarka przebrała się, gdy wyobraził sobie, jakie teraz ma o nim zdanie duchowny i co sobie myśli. Dołączył do K. K. i razem tarzali się na podłodze. Glenn był zbyt oburzony, żeby się śmiać. Ian patrzył na to wszystko z typowym dla siebie rozbawieniem, czekając na rozwój wydarzeń.
- Co was tak śmieszy?
Ksiądz zaczął z nerwów kręcić w palcach guziczkiem od sutanny. Nie robił tego od czau, kiedy uzyskał swoje święcenia kapłańskie. To wtedy miał taki nawyk, gdy się denerwował. A już od co najmniej dziesięciu lat tak nie robił! Uświadomienie sobie tego speszyło go jeszcze bardziej i poczuł się upokorzony.
- O co wam chodzi? - zirytował się.
- O to - wydusił Rob, podając księdzu flaszkę po Jacku Danielsie.
Duchowny najwyraźniej nie zrozumiał, bo oddał blondynowi butelkę.
- Na Jacka Danielsa to nas nawracać nie trzeba! - zażartował Rob, powoli się uspokajając, a pozostali wtórowali mu śmiechem. K. K. nadal się śmiał, ale przeniósł się do pokoju obok, próbując przestać.
- Taaaak, to może nas pan nawróci kiedy indziej, dobrze? - spytał Dave i zaprowadził go do drzwi, a potem dalej poza próg, aż w końcu zostawił go samego na ulicy, przed zamkniętymi drzwiami do willi Judas Priest.
- Co to kurwa było? Ja pierdolę... - mruknął Holland, wracając do pokoju i natychmiast rozwijając skrzydła.
- Co za cham... - mruknął Glenn i zaczął od początku zabieg czyszczenia swojej gitary. - No co za cham...
- Chce nas nawracać? - rzucił sarkastycznie Rob. - Przecież to my jesteśmy Obrońcami Wiary!
- Ja nie wierzę... Jakiś Ojciec Jack Daniels chce nas nawracać? - zaśmiał się z korytarza Downing. - Na co? Będzie nam kazał pić Danielsa? W zasadzie takie nawrócenie to ja mogę nawet zaakceptować!

******* Kilka dni później *******

Glenn, K. K. i Robert układali nowy utwór w swojej przestronnej sali prób, wypełnionej wzmacniaczami i instrumentami.
- Ej, bo chcę wam coś powiedzieć - zaczął niepewnie Rob. - Możemy na chwilę przerwać? - zaproponował.
- O co chodzi? - spytał Glenn, wyciszając gitarę.
K. K. rzucił okiem na wokalistę.
- Bo... Ja... Ja chyba... Nie wiem jak to ująć... Ja chyba jestem gejem, wiecie? - powiedział.
Tipton zamrugał zaskoczony.
- Aha. Noo... To nie wiem. Fajnie, nie?
Zapadła  cisza.
- Aleee... - wtrącił się K. K.. - Jesteś pewny?
- No chyba tak...
- Nie no, spoko, ale wiesz... To może to sprawdźmy?
- Jak? - spytał Glenn.
- No... Pójdziemy - zaczął przytłumionym głosem - do sauny we trzech i przekonamy się czy facecie podniecają Roba.
- No nie wiem czy to jest taki dobry...
- Glenn! Musimy się przede wszystkim upewnić! Dobra, to za 10 minut w holu!
Rozeszli się do swoich mieszkań, aby się przebrać. Za ustalone 10 minut już kierowali się do sauny. Najpierw pomoczyli się w basenie, aby wszytko wyglądało naturalnie.
- Okej, okej - powiedział Downing, zatrzaskując szklane drzwi sauny. - No dobra. Rob, ty siądź tam, a my staniemy tu i zrobimy eksperyment - powiedział, pchając Glenna w bok.
- Ale jaki eksperyment? I czemu w ogóle jesteśmy w saunie?! I co ja tu w ogóle kurwa robię?!
- Bo, mój drogi, jak nas przyłapią w saunie to nikogo to nie zdziwi, a jakby to zrobili w łazience, albo w salonie to wiesz...
- Dalej nie łapię, co ty kombinujesz - mruknął. - I mi się tonie podoba.
- To nie łap dalej, tylko rób to co mówię. No dobra, Robert, patrz na nas.
- No widzę was. Ostatnio widuję was codziennie od jakiś 15 lat! - popukał się palcem po czole, patrząc wymownie na gitarzystę.
- To co myślisz?
- Co ja myślę? Nic nie myślę.
- Okeeej... To robimy inaczej - wyszarpnął Glennowi ręcznik, zastawiając go w samych slipkach, mokrych od wody, z których wciąż skapywała.
- Co ty...?
- A teraz co pomyślałeś?
- Tak szczerze?
- Jak najszczerzej!
- Że jednak nogi to mam chudsze.
- Co? - burknął Glenn. - Akurat!
- A nie pomyślałeś niczego dziwnego?
- W sensie?
- No że nie wiem... Chciałbyś, żeby Glenn nie miał nic pod tym ręcznikiem...? Albo, że ciekawe jak to by było z takim Glennem?
- Hej, chwila, o czym ty..?!
- Nie, chyba nie myślałem o niczym takim...
- A gdybym ja ci zaproponował jeden szybki numerek, to co?
- Jakby ci zależało, to co się mam nie zgodzić, nie? - uśmiechnął się kpiąco.
- To spróbujemy?
- Ale że serio chcesz?
- A ty chcesz?
- No jeśli ty chcesz to ja też chce!
- Zrobiło ci się gorąco na myśl o tym? Bo mi tak.
- Mi też.
- To znaczy, że ty... ty też wolisz facetów?
- Jak spróbuję to się przekonam, nie?
- Co wy kombinujecie? - Glenn zrobił wielkie oczy, słuchając wymiany zadań kolegów z obawą.
- Jak to co? - Downing popatrzył na niego jak na idiotę. - Sprawdzamy czy Rob rzeczywiście jest gejem.
K. K. natychmiast znalazł się obok Roba.
- To si robi coraz bardziej dziwne i jednak chyba lepiej by było, gdybyśmy już skończyli...
- Nie przesadzaj!
Niebieskooki cmoknął Halforda w policzek. Rob uniósł brwi, uśmiechając się. Popatrzył Downingowi prosto w oczy, rozmawiając z nim w myślach. To też była jedna z ich magicznych sztuczek. Glenn obserwował ich trochę zagubiony, nie wiedząc jak zareagować. Nagle otworzył szeroko oczy, patrząc na całujących się z wzajemną namiętnością kolegów. Był zszokowany do granic możliwości. A oni nie przestawali! O nie! Robili to dalej z zaangażowaniem, wyraźnie czerpiąc z tego radość! K. K. objął Roberta ramieniem, a Halford przejechał ręką po jego włosach. Tipton nie potrafił się ruszyć z miejsca, stojąc tak zaszokowany i patrząc na swoich przyjaciół z zespołu. Skapywała z niego woda. Dookoła niego roztaczała się para. Brunet wdychał powoli wilgotne powietrze. Jego mózg odmówił posłuszeństwa, więc średnio docierało do niego, co tak naprawdę robią chłopaki. Patrzył tylko na nich, nie mając w głowie żadnych myśli. A oni dalej się całowali, ocierając się mokrymi klatami, jeżdżąc palcami po policzkach i ramionach. Byli podekscytowani. Ale chyba bardziej dlatego, że robili coś tak niedorzecznego, czego nikt by się nie spodziewał. Czy chcieli więcej? Niekoniecznie, chociaż jak do tej pory było całkiem przyjemnie. K. K. przejechał dłonią po nagim torsie Roberta i rozwinął skrzydła. Pióra nastroszyły się. Halford zdał sobie sprawę, że chyba po raz pierwszy w życiu dotyka skrzydeł Downinga. Do tej pory zawsze tylko ocierał się o nie przypadkiem. A teraz nie mógł się opanować, trzymając w palcach pojedyncze pióra i chciał je częściej dotykać. Na chwilę oderwał się od gitarzysty, aby w pełni skupić się na skrzydłach. Rozłożył swoje i kontynuując pocałunek pozwolił K. K'owi oprzeć ręce na ramionach, aby tamten mógł swobodnie łaskotać skrzydła. To było wspaniałe! Robert poczuł, że zalewa go fala gorąca. Chciał być jeszcze bliżej Downinga! Blondyn nie utrzymywał równowagi i oparł się na drewnianej ławeczce. Robert położył się na nim, nie przestając jeździć językiem po jego podniebieniu. Nagle ktoś szarpnął szklane drzwi, otwierając. Halford odskoczył od K. K'a, lądując na podłodze. Downing spojrzał z przerażeniem na Iana, stojącego w progu.
- Co wy tu robicie? - spytał radośnie basista.
Popatrzył na nieruchomego Glenna, który wciąż gapił się na przyjaciół.
- Nic - powiedział Robert. - A co?
- Tak pytam...
- No - zaczął niby obojętnie Downing - tak przyszliśmy. Gadaliśmy na różne tematy. Wiesz... bo Rob nam powiedział, że chyba jest gejem...
Ian popatrzył na Halforda.
- Serio?
- Tak...
- Aha - basista wzruszył ramionami. - A temu co? - spytał patrząc na Tiptona.
- To jest TO COŚ.  No wiesz, wena twórcza. Trafiło go i już jest w innym świecie! Glenn, nie idziesz tego natychmiast zapisać?
- Tak, tak, idę - mruknął nieprzytomnie Glenn wychodząc.
Po chwili wrócił się po ręcznik i podbiegł do siebie, zamykając dokładnie drzwi. Dopiero tam stanął na czarnym puchatym dywaniku z wplątanymi pomiędzy frędzle własnymi piórami i odetchnął głęboko. Co on właściwie takiego zobaczył? K. K. i Robert się całowali?! I to tak po prostu z własnej nieprzymuszonej woli? Czyli, że K. K. też jest gejem? Chwila, że jak? No chyba nie całowałby Roba tyko po to, żeby tamten był zadowolony i tylko w celach sprawdzenia czy Halford jest gejem? I jeszcze, że oni w ogóle tak bez skrupułów przy nim to wszystko robili?! Glenn usiadł na dywaniku, pokręcił głową. No cóż... W zasadzie nawet jeśli chcieliby zostać parą to czy to coś zmieniało? Mniejsza konkurencja z ich strony. Z resztą, pf,  czy ktokolwiek może stanowić konkurencję dla Glenna Tiptona? No chyba raczej nie. Dowartościowany w taki sposób, sięgnął po jakąś książkę z regału pod ścianą.


* Ważna sprawa! Pomysł na "Ojca Jacka Danielsa" pochodzi z porzuconego, nigdy chyba tak naprawdę nie rozkręconego bloga, który się świetnie zapowiadał i który (mimo że ma tylko prolog i 2 rozdziały) kocham, bo jest za co: Guns N' Roses w Krainie Puchatych Tęczy. Chcę spróbować dać temu świetnemu pomysłowi drugie życie. Dziękuję Lise-Lotte, że mi pozwoliła!

____________________________________________
HAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHAHA, O MÓJ METALOWY BOŻE, ROBIE HALFORDZIE, CO JA TU WAM NAPISAŁAM??! XDDD Moja wyobraźnia mnie przeraża. Skąd mi się biorą takie myśli?

Pracuję nad rozdziałem, bo napisałam już dwa wprzód, ale brakuje mi tego, który je połączy ;P

poniedziałek, 1 lutego 2016

Zapraszam!


Moi Kochani!

Chciałam Was z radością zaprosić na zaczynającego swoją działalność, drugiego bloga, który zamierzam prowadzić! Pisałam o nim już w urodzinowym poście, a wreszcie mogę Wam podać adres i czekać, aż tam zajrzycie!

 
Wszyscy są mile widziani!
~ Roxy